RACJE Numer 16 Styczeń 2025
Luwik Stomma JAK POLAK Z POLAKIEM
Około południa 12 lipca 1666 roku wojska Jana Kazimierza nawiązały kontakt bojowy z oddziałami rokoszan marszałka wielkiego koronnego Jerzego Sebastiana Lubomirskiego. Idąca przodem jazda litewska starła się zdragonami Aleksandra Polanowskiego, ongiś przyjaciela Stefana Czarnieckiego i bohatera wyprawy duńskiej, teraz stojącego po stronie buntowników. Była to jakby harcownicza przygrywka. Po krótkiej walce obie strony zawróciły ku swoim. Stało się jednak jasne, że walna bitwa musi się już nieodwołalnie rozpocząć. Składające się wyłącznie zjazdy wojska Lubomirskiego rozłożyły się na wysokim brzegu Noteci, odgradzając się od królewskich nie tylko korytem rzeki, ale i jej szerokimi, bagiennymi rozlewiskami. Prowadził przez nie wąski bród, którym jechać mogło obok siebie tylko czterech jeźdźców. Bród urywał się miejscami iwtedy konie musiały płynąć. Jan Kazimierz nie miał jednak wyboru. Musiał zdobyć przyczółek po drugiej stronie rzeki. Rankiem 13 lipca ruszyły do przeprawy chorągwie litewskie, za nimi piechota, „za ogony końskie uchwyciwszy”. Jednocześnie ładowano działa na zbijane prowizorycznie, chybotliwe tratwy. Z grzęzawiska nie można było dojrzeć, co dzieje się na górujących nad doliną wzgórkach, a tym bardziej poza nimi. Na razie panowała tam głęboka, niepokojąca cisza. Pierwsza dotarła na przeciwległy brzeg jazda litewska, za nią dragoni, wreszcie zaczęli lądować muszkieterowie. W ten sposób jazda królewska znalazła się przed piechotą. Zauważył to ze skarpy obserwator rokoszan, substytut związkowy Józef Borek i dał sygnał do natychmiastowego ataku. Ze wzgórz runęła jazda Lubomirskiego. Piechota Jana Kazimierza, aby nie razić swoich, nie mogła strzelać. Litwini zdążyli oddać tylko jedną salwę. Chcący przyjść swoim zpomocą, rycerze z drugiego brzegu rzucili się żywiołowo ku brodowi, całkowicie już paraliżując przeprawę. Dowódca wojsk rządowych, Jan Sobieski, późniejszy władca i triumfator wiedeński, kazał trąbić na odwrót. Dopełniło to tylko chaosu. Jedni się cofali, drudzy parli naprzód, strąceni zbrodu tonęli w błocie. Ci, którzy zdążyli się przeprawić, walczyli zaciekle. Wobec przeważających sił przeciwnika nie mieli jednak żadnych szans. Ostatecznie, wobec braku możliwej odsieczy, zdali się na parol. Zwycięzcami byli w końcu ich panowie bracia, z którymi spotykali się na elekcjach i sejmikach, dzielili wartości i dzbany. Nieszczęsne złudzenia. Kiedy tylko złożyli broń, rozpoczęła się dzika, zajadła rzeź. Naliczono nazajutrz trzy tysiące osiemset siedemdziesięciu trzech zabitych, zczego tylko około trzystu padło w boju. Końskimi kopytami tratowano zwłoki. Następnego dnia, z pobliskiej wioski Mątwy (dzisiaj południowe przedmieście Inowrocławia), od której bitwa wzięła swoje podręcznikowe określenie, pisał Jan Sobieski do Marysieńki: „Z tej okazji najwięcej zginęło ludzi, że skoro z błota uszli, wywoływali ich, dając im quartier i parol, a potem, zawiódłszy na górę, nie ścinali, ale rąbali na sztuki. Nie tylko Tatarowie, Kozacy nigdy takiego nie czynili tyraństwa, ale we wszystkich historiach o takim od najgrubszych narodów nikt nie czytał okrucieństwie. Jednego nie znajdują ciała, żeby czterdziestu nie miał mieć w sobie razów, bo i po śmierci nad ciałami się pastwili”. W bitwie pod Mątwami, a właściwie po bitwie, wymordowane zostały najlepsze, doborowe formacje wojska polskiego. Wśród ofiar najliczniejsi byli wiśniowiecczycy i zahartowani w walkach z Kozakami, Szwedami i Duńczykami wiarusi Czarnieckiego. Gdyby realnie istnieli, tutaj zapewne padliby, pod ciosami rodaków, dzielni sienkiewiczowscy bohaterowie: Kuszel, Wierszułł, Tokarzewicz, Oskierko, Horotkiewicz... W Trylogii Sienkiewicz stara się ogromnie, żeby zredukować do minimum sytuacje konfrontacji: Polak przeciwko Polakowi. Kiedy już musi rodak znaleźć się po niewłaściwej stronie, jest to albo człowiek wewnętrznie rozdarty, jak np. Charłamp na służbie Janusza Radziwiłła, pułkownik Jan Zbrożek w szeregach jenerała Millera, Głowbicz u Bogusława Radziwiłła czy przede wszystkim sam Andrzej Kmicic; albo arcyłotr i wyrzutek typu Kuklinowskiego bądź Sakowicza, w ostateczności osobnik scudzoziemczały niczym Bogusław Radziwiłł („Będę mówił po niemiecku, bo mi od waszej mowy wargi pierzchną”). Zasada: „Polak z Polakiem”. Po niemałej gimnastyce, obraca się bowiem Sienkiewicz w epoce, na którą wyjątkowo wręcz trudno transponować świadomość narodową w jej współczesnym rozumieniu, równowaga zostaje ostatecznie zachowana. Dzięki temu w finale Potopu może autor włożyć w usta Zagłoby pamiętne słowa: „Niech [przyszłe pokolenia], gdy ciężkie czasy nadejdą, wspomną nas i nie desperują nigdy, bacząc na to, że nie masz takowych terminów, z których by się VIRIBUS UNITIS przy boskich auxiliach podnieść nie można”. Wtych wytłuszczonych w tekście przez samego Sienkiewicza viribus unitis mieści się sedno sprawy. Akcja Potopu kończy się w 1657 roku, kiedy to pan Kmicic „pod Magierowem od Węgrzynów postrzelon” wraca na Laudę. Pada jeszcze krótka wzmianka o bitwach pod Płonką (25 czerwca 1660 roku) i Cudnowem (październik 1660 roku). Pan Wołodyjowski rozpoczyna się jesienią 1668 roku, w przededniu sejmu konwokacyjnego. Jakże charakterystyczna przerwa! Sienkiewicz pisał przecież „dla pokrzepienia serc”, Mątwy zaś, a dodatkowo abdykacja Jana Kazimierza w 1668 roku i druga ugoda perejesławska z 1659 roku (pierwsza zniknęła między Ogniem i mieczem i Potopem) rzeczywiście owemu pokrzepieniu służyć nie mogły, nie dałyby się też nijak zmieścić w patriotycznym schemacie. Zniknęły więc lata 1658–1667 w głuchej pustce, gdyż cokolwiek działo się w Rzeczypospolitej w ćwierćwieczu 1648–1673, a nie znalazło echa w Trylogii, w pamięci narodowej nie istnieje. Wszelako Mątwy, choć najkrwawsze (w żadnej innej bitwie, wyłączywszy rzeź pod Batohem, nie straciła Rzeczpospolita tylu żołnierzy w podobnych okolicznościach), nie stanowią w dziejach Polski wyjątku. I tak 18 listopada 1700 roku, w pobliżu Olkiennik, zrewoltowana szlachta pod strażnikiem litewskim Ludwikiem Pociejem i kasztelanem witebskim Michałem Kazimierzem Kociełłem, zagrzewana przez kanonika wileńskiego, księdza Białłozora, stoczyła ciężką bitwę z regularnymi wojskami Sapiehów. Straty po obu stronach to około pięciuset żołnierzy. Pobici Sapiehowie skapitulowali. Hetmanowi Kazimierzowi Janowi i podskarbiemu Benedyktowi udało się ujść do Wilna, koniuszy litewski Michał uwięziony natomiast został wolkiennickim klasztorze. Szlachta nie miała jednak najmniejszego zamiaru darować jeńcowi życia. Oddajmy tutaj głos Pawłowi Jasienicy: „Pierwszy przez okno wtargnął do jego celi ksiądz Białłozor. Zamiast wysłuchać spowiedzi, o którą nieszczęśnik prosił, uderzył go z całej siły w twarz, krzycząc: Ot masz absolucją!”. Nie pomogła interwencja Wiśniowieckich ani biskupa Brzostowskiego. Powóz infułata szlachta obaliła, rozniosła na drzazgi, on sam ledwie uciekł do kościoła. Michał Sapieha zginął zasiekany szablami na ulicy. Potem triumfatorzy doprowadzili do zwłok ludzi podejrzanych o sapieżyńskie sympatie, a to w celu próby iporęki. Kazali im kłuć lub rąbać zmasakrowanego trupa. Niewątpliwi stronnicy hetmana kończyli na ulicach Olkiennik tą samą śmiercią, co koniuszy”. Pod względem bilansu ofiar porównać można Olkienniki z bitwą pod Guzowem (5 lipca 1607 roku) między rokoszanami wojewody krakowskiego Mikołaja Zebrzydowskiego iwojskami królewskimi. Ileż tu słynnych polskich nazwisk! Wśród rokoszan, oprócz Zebrzydowskiego: Janusz Radziwiłł (stryj tego z Potopu), Piotr Łaski, Jan Szczęsny Herburt (pierwszy wydawca historyków polskich); po stronie Zygmunta III: Jan Karol Chodkiewicz, Stanisław Żółkiewski, Jan Potocki, Aleksander Koniecpolski. Olosach walki zadecydowało natarcie jazdy Żółkiewskiego na lewym skrzydle, które dosłownie położyło płotem piechotę Herburta. Liczba zabitych mogłaby pójść w tysiące, gdyby po rozsypce rokoszan hetman Chodkiewicz, uznając cel taktyczny za osiągnięty, nie powstrzymał pościgu. Mątwy, Olkienniki czy Guzów to szczególnie spektakularne i krwawe przykłady walk Polaków z Polakami. Nie zapominajmy jednak, że tylko w latach 1703–1734 zawiązało się w Rzeczypospolitej osiem różnorakich konfederacji: wielkopolska w 1703 roku – przeciw Augustowi II; warszawska w 1704 roku – podobnie; sandomierska w 1704 roku – odwrotnie, po stronie Sasa; gorzycka w 1715 roku – ogólnie, przeciw obcym; tarnogrodzka w 1715 roku – przeciw Sasom; proszowicka w 1733 roku – za królem Polakiem; krakowska w 1733 roku – znowu przeciw Sasom; warszawska w 1733 roku – za Augustem III. Towarzyszyły tym ruchom zazwyczaj pomniejsze „bigosowania”, już jednak np. w bitwie wojsk polsko-szwedzkich z polsko-saskimi pod Kaliszem 29 października 1706 roku wyrżnęło się bratobójczo kilkuset szlachciców. Nie chcąc uogólniać, nie powiemy „w większości przypadków”, w każdym razie jednak systematycznie przemocą regulowali w Rzeczypospolitej Obojga Narodów Polacy z Polakami swoje spory. Godzi się przy tym zauważyć, że nie wspominamy tu o żadnych waśniach narodowościowych, religijnych czy klasowych, do których (wszystkiego po trochu) zaliczyć by można chociażby wojny kozackie. Pomijamy też wewnątrzpaństwowe paroksyzmy o charakterze zbliżonym do na przykład kolejnych rewolucji francuskich. Ograniczamy się wyłącznie do krwawych konfrontacji ludzi jednego stanu, który zresztą uważał siebie i wyłącznie siebie za naród polski. Nieco inny charakter, choć przy rozważaniu funkcjonowania w praktyce zasady: „Polak z Polakiem” nie ma to większego znaczenia, mają konflikty chronologicznie nam bliższe. W wyniku przewrotu majowego w roku 1926 (dane w źródłach są rozbieżne, a oficjalne – zabitych 194 wojskowych i136 cywilów – mało wiarygodne) zginęło prawdopodobnie około 350–500 osób, rannych zostało około 1500. Józef Piłsudski wydał później, 22maja, patetyczny rozkaz do żołnierzy: „Gdy bracia żywią miłość ku sobie, wiąże się węzeł między nimi, mocniejszy nad inne węzły ludzkie. Gdy bracia się waśnią i węzeł pęka, waśń ich również silniejsza jest nad inne. To prawo życia ludzkiego. Daliśmy mu wyraz przed paru dniami, gdy w stolicy stoczyliśmy między sobą kilkudniowe walki. Wjedną ziemię wsiąkła krew nasza, ziemię jednym idrugim jednakowo drogą, przez obie strony jednakowo umiłowaną. Niechaj krew ta gorąca, najcenniejsza w Polsce krew żołnierza, pod stopami naszymi będzie nowym posiewem braterstwa, niech wspólną dla braci prawdę głosi. Jest prawdą twardą i hardą o żołnierzach. Wszyscy mamy jedną wspólną siostrzycę, władającą nad pracą naszą żołnierską. Jest nią śmierć, ścinająca kosą tego, na którego palec Boży wskaże. Służb takich nie sprawuje nikt inny prócz nas, żołnierzy. Takimi byliśmy, gdyśmy ongiś wzięli Polskę słabiutką i drżącą na nasze bary, by po znojach i zwycięstwach oddać ją współobywatelom silną i pewną życia. Lecz widzimy ją niestety w wiecznych swarach i kłótniach, w jakiejś rozkoszy panoszenia się jednych nad drugimi. I gdy dookoła nas wre wszędzie kłótnia i zawiść partyjna, gdy dygoce nienawiść i rozpala się niechęć dzielnicowa, trudno, by żołnierz był spokojny. A jednak chce być pewnym, że nie kto inny, jak żołnierz polski pierwszy się ocknie, pierwszy do zgody i braterstwa stanie. Niech przeto nie myśli wróg żaden czy nieprzyjaciel, że ziemię naszą może znaleźć bezbronną. Staniemy jak zawsze jeden obok drugiego, by dać za ojczyznę życie, a wspomnienie obojach majowych w Warszawie, o tych walkach, któreśmy z sobą stoczyli, nie dzielić, lecz łączyć nas wtedy ze sobą będzie, jak wspomnienie gwałtownej sprzeczki między kochającymi się wzajemnie i kochającymi swą rodzinę braćmi (…). Niech Bóg litościwy nam odpuści i rękę karzącą odwróci, a my stańmy do naszej pracy, która ziemię naszą wzmacnia i odradza”. Jest to bardzo piękny tekst. Piłsudski zdawał sobie doskonale sprawę, że wydarzenia majowe raz jeszcze zadały kłam mitowi „Polaka z Polakiem”. Uznając go jednak za niezbędny, przedstawił przewrót jako moment (używając bagatelizujących słów: „kilkudniowe”, „sprzeczka”). Wrodzony porządek – aż sześciokrotnie padły słowa: „brat”, „bracia”, „braterstwo”, odsyłające do naturalnych więzów krwi – powróci. Pojawiło się też tego porządku nadrzędne uzasadnienie: „wróg”, „nieprzyjaciel”. Nie ma ono żadnego konkretnego, politycznego wymiaru. W1926 roku obiektywnie nie była Polska doraźnie zagrożona przez żadnego wroga zewnętrznego. Chodziło jednak o odbudowanie fundamentalnej struktury: tam gdzieś, na zewnątrz, są obcy, czyli nieprzyjaciele. Siłą rzeczy my, tutaj, na mocy nadrzędnej opozycji, pomimo bratobójstwa, jesteśmy swoi, czyli bracia. Polacy z Polakami. Piłsudski zdawał sobie oczywiście sprawę, że lepi z materii mitycznej. Toteż pomimo wszystko, z ciężkim sercem, ale nie mimowolnie, wyrwały mu się słowa: „Lecz widzimy ją w wiecznych swarach...” I już na fali: „panoszenie się jednych nad drugimi”, „kłótnie i zawiść partyjna”, „dygocąca nienawiść”. Oto rzeczywistość. Nie opisywał jej nawet w czasie przeszłym. Powstał więc konflikt między życzeniowym i mitycznym arealnym. Piłsudski się nie wahał. Po passusie o nienawiści powrócił do braterstwa. Cóż z tego, że było ono złudzeniem, a nawet po prostu kłamstwem. Ze społecznego punktu widzenia było to szalbierstwo niezbędne. Felix culpa. W tym sensie rację miał Henryk Sienkiewicz, przeskakując przez dziesięć niewygodnych lat historii Rzeczypospolitej. Można też zrozumieć autorów podręczników szkolnych przegapiających Mątwy, Olkienniki, Guzów, Kalisz, a z nimi połowę dziejów narodowych. „Polak z Polakiem”– oto złudzenie, które świat nam upraszcza, a może i upiększa. W remanentach odległej przeszłości jest to nawet łatwe. Gorzej, kiedy decydować musimy tu i teraz, nie tylko w kręgu widm, ale i ludzi fizycznie egzystujących. Rok 1944. Armia Czerwona przekracza przedwojenne granice Polski, potem również linię markiza Curzona (był on skądinąd wicekrólem Indii w latach 1899–1905, notorycznym germanofilem, arystokratycznym snobem i wyjątkowym bęcwałem). Co już konferencja teherańska postanowiła, Jałta potwierdzi. Polska, na czas nieokreślony (jak miało się okazać – na czterdzieści pięć lat), za zgodą Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii znalazła się we władzy Moskwy. Pragmatyzm Mikołajczyka nic tu nie mógł pomóc. Również oczekiwania na trzecią wojnę światową, która odmieniłaby stan rzeczy, były chciejczymi mrzonkami. Klamka zapadła. Pomimo to trwał zbrojny opór. Część partyzantów pozostała w lesie lub szła do niego z pobudek idealistyczno-niepodległościowych, część z konieczności, część wreszcie ze swoistego wojennego przyzwyczajenia, niemożności powrotu do innego życia, niekiedy również z pokus bandyckich. Przeciwko nim, oprócz sił radzieckich, stanęły siły reżimowe: Urząd Bezpieczeństwa, milicja, jednostki wojskowe. Niektórzy wyłącznie na rozkaz, inni z przekonania. I tutaj motywacje były bardzo różnorodne: ideologia komunistyczna, nadzieja „urządzenia się” w nowych czasach, przekonanie, że beznadziejne działania „chłopców z lasu” uniemożliwiają powrót do minimalnej choćby normalności, powikłania klasowe. Te ostatnie wcale nie marginalne. Na Podlasiu np. wsie szlacheckie były z reguły zapleczem partyzantów; pobliskie wsie chłopskie dostarczały natomiast zgoła licznych ochotników do milicji iUB (mało kto je wtedy na wsi rozróżniał). Wynik walk był z góry przesądzony. Część ludzi z podziemia spotkał los straszliwy. Stali się ofiarami praktyk niewątpliwie zbrodniczych. Jaka była w tym jednak wina wiejskich milicjantów czy prostych żołnierzy KBW, którzy strzelali ido których strzelano? To już zupełnie inna kwestia. Sejm III Rzeczypospolitej nie uznał za stosowne pochylić się nad nią. Nie bacząc na bezdroża dziejowego kontekstu, hurtem pozbawił jedną stronę konfliktu praw kombatanckich. Uznał, że dwa kolory wystarczą w opisie historii. Paradoksalnie uczynił to również w intencji obrony mitu narodowego braterstwa. Przyznał po prostu rację rozróżnieniu na „formacje polskie” i„polskojęzyczne”. Odbierając tym drugim atrybut prawdziwej polskości, skasował niestosowność bratobójstwa. Znów wierzyć możemy, że Polak z Polakiem... Odpowiednio przeredagowane podręczniki upewnią w tym młodzież. Problem nie sprowadza się do tego, czyja reinterpretacja wydarzeń – Piłsudskiego czy sejmu polskiego z roku 2004 – była bardziej etyczna. Rzecz w tym, że za oknem wciąż ten sam jazgot partyjniactwa i nienawiści. Wszyscy ze wszystkimi za łeb się biorą bez względu na dziejową chwilę. Spoceni, zacietrzewieni i gotowi już, już szabelkę wyciągać. Jak to Polak z Polakiem. W pełnej zgodzie z wielowiekową, narodową tradycją.
|