Michael Schmidt Salomon

POZA DOBREM I ZŁEM





NAJBARDZIEJ KONTROWERSYJNA KSIAŻKA NIEMIECKIEGO FILOZOFA I ATEISTY. JAK ŻYĆ PRZYJEMNIE I SENSOWNIE BEZ BOGA, RELIGII I ZAKORZENIONYCH W CHRZEŚCIJAŃSKIEJ TRADYCJI POJĘĆ DOBRA I ZŁA?!

Idea zła to czysty absurd, jednak silnie zakorzeniony w naszych umysłach. Gdy przyjrzymy się jej dokładnie, rozpoznamy wyraźnie, że złych i dobrych ludzi nie ma tak samo jak złych czy dobrych kotów, słoni, dżdżownic czy delfinów.

Zdaniem autora pojęcia "zła" i "dobra" nie mają realnych odpowiedników w rzeczywistości, istnieją jedynie w ludzkiej wyobraźni. Nie znaczy to, że w doczesnym życiu nie doświadczamy przykrości lub cierpienia, czyli stanów negatywnych, nazywanych przez większoś z nas złymi. Jednak nie są to manifestacje złych mocy, lecz zwykły skutek nieświadomego, niedojrzałego obchodzenia się z ludzkimi potrzebami, pragnieniami i skłonnościami. Michalel Schmidt stawia na głowie nasze dotychzasowe postrzeganie moralności ; pokazuje, że bez religii możliwe jest życie wyzwolone, przyjemniejsze i bardziej przyjazne.


Towarzystwo Humanistyczne otrzymało w prezencie od wydawcy kilkaset egzemplarzy tej ważnej i ciekawej książki z przeznaczeniem do sprzedaży, z której dochód będzie przeznaczony na działalność i rozwój naszej organizacji oraz współtworzonej przez nas telewizji internetowej racjonalista.tv. To świetna książka; powienien ją przeczytać każdy ateista i każda ateistka :)

Naszych gości i sympatyków zachęcamy do zamawiania ksiązki emailem. Cena wynosi 20 zł za egzemplarz lub 30 zł za dwa egzemplarze (plus 5 zł. kosztów wysyłki przy przedpłacie na konto, którego numer podamy w odpowiedzi na email z zamówieniem).


[ Przeczytaj wstęp do książki ]

[ Zamów książkę emailem: humanizm@op.pl ]

Przeczytaj przykładowy rozdział z książki

Czym jest szczęście? - albo: Dlaczego Ewa sięgnęła po jabłko, które jabłkiem nie było?

Można by mniemać, że w zasadzie Ewa powinna była odczuwać pełnię szczęścia. W końcu żyła w raju! Miała pod dostatkiem jedzenia i picia. Nie musiała obawiać się dzikich zwierząt, nie znała też uczucia alienacji będącej skutkiem jałowej pracy ani lęku o to, jak będzie sobie radzić na starość. Dlaczego więc zaryzykowała utratę wszystkich tych wygód? Czyżby kierowała nią wyłącznie chęć skosztowania tego jednego zakazanego owocu?!

Powiedzmy, że dała się nabrać na wyszukany slogan reklamowy. W takim razie należy jednak dodać, że w tym wypadku był to bodajże najbardziej wyrafinowany slogan w historii: „Skosztuj owocu poznania, a staniesz się jak sam Bóg!”. Ogromna rzeka reklam zalewająca dziś ekrany („Zastosuj ten krem, a twoje zadowolenie, atrakcyjność i osiągnięcia wzrosną o 75%!”; „Wsiądź do tego samochodu, a przyjmiemy cię do klubu pięknych i bogatych!”) jest tylko namiastką owej fantastycznej obietnicy, której Ewa dała się zwieść.

Staniecie się jak Bóg!” – któż byłby zdolny odrzucić taką propozycję? Ewa nie potrafiła – podobnie jak nie potrafiłby tego żaden z nas, wszyscy bowiem nazbyt łatwo ulegamy reklamowym obietnicom. Dlaczego tak się dzieje? Reklama uruchamia wciąż na nowo najsilniejszą siłę napędową ludzkiego postępowania – potrzebę ekspansji egzystencjalnej.

Potrzeba egzystencjalnego rozwoju jest obok dążenia do zabezpieczenia własnego bytu drugą metapotrzebą wyrastającą z „zasady korzyści własnej”7. To oczywiste, że w pierwszej linii dbamy o to, by w razie zagrożenia zabezpieczyć własną egzystencję, na przykład uciekając przed zbliżającą się do naszego miasta falą powodzi czy też wykazując większe zaangażowanie w pracy, kiedy dowiadujemy się, że grozi nam zwolnienie. Zabezpieczenie egzystencji jest pojęciem niezwykle szerokim. Obejmuje oprócz zabezpieczenia biologicznego bytu także dbanie o te wszystkie dobra i związki, które uważamy w życiu za wartościowe. Chęć zachowania tego, co sobie cenimy, jest niewątpliwie decydującą motywacją ludzkich zachowań, jednak bezpieczna egzystencja w żadnym wypadku nie jest jednoznaczna z egzystencjalnym spełnieniem.

Wyobraźmy sobie, że w tej oto chwili nasze życie zostaje „zamrożone”, w związku z czym żyjemy odtąd wiecznie, podobnie jak wszyscy nasi znajomi. Nie musimy się już obawiać utracenia czegokolwiek (życia, miłości, przyjaciół, majątku itp.). Wszytko, co dla nas ważne, zachowujemy na zawsze, z tym że w naszym życiu nie pojawi się już nic nowego. Nasza egzystencja byłaby całkowicie bezpieczna, ale każdy przeżyty dzień oznaczałby nieustanne powracanie tego samego, bez zysków i strat, bez wzlotów i upadków. Czy tak zabezpieczony na wieczność świat zapewniłby nam stan nieustającej szczęśliwości? Szczerze w to wątpię! A to dlatego, że szczęście z konieczności wiąże się z poszerzaniem, z ekspansją naszej egzystencji. Amerykański lekarz i psychoterapeuta Alexander Lowen niezwykle trafnie ujął istotę uczucia szczęścia: „Szczęście to świadomość wzrastania”8.

Ewa, sięgając po rzekome jabłko, podjęła najrozsądniejszą decyzję, jaka w takich okolicznościach była możliwa. Wykorzystała szansę wyjścia poza siebie, szansę wartą podjęcia każdego ryzyka – nawet za cenę utraty wszelkich dobrodziejstw rajskiego życia. Cóż nam bowiem po życiu w raju, gdy pozbawione jest ono ryzyka i możliwości rozwoju? Niemiecko-argentyńska pisarka Esther Vilar opublikowała przed kilku laty znakomitą książkę, w której równie błyskotliwie co zabawnie poddała gruntownej analizie jakość życia w niebiańskich zaświatach9. Po lekturze tej pozycji trudno nie zgodzić się z autorką, że w dłuższej perspektywie życie wieczne byłoby nie do zniesienia! Już po krótkim czasie błagalibyśmy na kolanach wszechmocnego Stwórcę, by pozwolił nam umrzeć i uwolnił nas tym samym od strasznej monotonii rajskiego bytu.

Nie ma nic bardziej nieznośnego od szeregu dobrych dni” – głosi stare, przypisywane Goethemu przysłowie, któremu współczesna kultura młodzieżowa nadała nie mniej prawdziwą, skróconą formę No risk – no fun ! Zygmunt Freud był tego samego zdania, gdy twierdził, że każde „przedłużanie się sytuacji, która jest zaspokojeniem tęsknoty wynikającej z zasady przyjemności”, wywołuje jedynie „uczucie powierzchownego zadowolenia”. Według Freuda „jesteśmy tak skonstruowani, że tylko kontrast pozwala nam doznawać intensywnej przyjemności, stan stały zaś w stopniu bardzo ograniczonym”10. Dylemat współczesnego człowieka, właściwy powód jego „dyskomfortu w kulturze”, polega na tym, że „oddał część bezpieczeństwa za kawałek potencjalnego szczęścia”11.

Nie musimy zgadzać się z Freudowską koncepcją popędów, ale swą dialektyką poczucia bezpieczeństwa i szczęśliwości ojciec psychoanalizy trafił w dziesiątkę. Istotnie, intensywne odczuwanie szczęścia wiąże się wyłącznie z doświadczeniami wykraczającymi poza to, co uznajemy za podstawę egzystencjalnego bezpieczeństwa. Pierwiastek ekstazy w naszym stosunku do materialnych czy też duchowych obiektów pragnień zanika w takim stopniu, w jakim istnienie tych obiektów uważamy za oczywiste. Nie oznacza to, że nie doceniamy już wartości danego „obiektu” – życiowego partnera, kolumn stereofonicznych, naszej pracy itp. – być może jego obecność jest nadal źródłem głębokiego zadowolenia, jednak nie wprowadza nas już automatycznie w stan takiego rauszu, jaki odczuwaliśmy, zdobywając go. Tutaj znajdujemy psychologiczną odpowiedź na pytanie, co jest powodem, że ludzkie szczęście tak szybko się ulatnia i nawet jego doświadczonym poszukiwaczom nie udaje się zakonserwować go przez dłuższy czas jak przetworów w słoikach. Szczęście posiada niestety wyjątkowo krótki okres połowicznego rozpadu.

Częściowo wyjaśnia to, dlaczego niekiedy robimy wszystko, by się unieszczęśliwiać – fenomen opisany przez Paula Watzlawicka w pełnej humoru książce Jak być nieszczęśliwym12. Zasadniczym problemem, przed którym staje przeciętny poszukiwacz szczęścia we współczesnym społeczeństwie, jest bowiem kwestia, jak możemy doświadczać procesów wzrastania (a więc szczęścia), gdy w gruncie rzeczy mamy już wszystko, co jest nam potrzebne do życia? Co robić w chwilach, kiedy wokół najzwyczajniej nie widać żadnych możliwości dalszego rozwoju, a więc wtedy, gdy wszystkie rzeczy lub cechy, które może chcielibyśmy jeszcze posiąść, wydają się nieosiągalne? Cóż, w takich krytycznych sytuacjach jesteśmy skłonni do katapultowania się na niższą płaszczyznę doznań emocjonalnych, by stworzyć okazję do przeżywania na niej jeszcze jednego ekstatycznego wzrostu aż do momentu, w którym osiągniemy pierwotny poziom zadowolenia.

Doskonałym przykładem tej paradoksalnej gonitwy za szczęściem jest stary dowcip: „Dlaczego osobnik X (w zależności od upodobań może to być Niemiec, Rosjanin, Żyd, Ślązak albo Polak) w każdą sobotę wali młotkiem we własny palec?”. Odpowiedź: „Bo to takie przyjemne czuć ustępujący ból”. Nawet jeśli ten nieco wyświechtany kawał raczej nie wywołuje już wybuchów śmiechu, jego psychologiczne podłoże jest naprawdę godne uwagi. Stwierdzenie

Bo to takie przyjemne czuć ustępujący ból” tłumaczy na przykład wszystkie te drobne spięcia, które pozornie jak grom z jasnego nieba spadają na zakochanych. Zadziwiające jest to, że często po takich burzach lepszy i bardziej uszczęśliwiający jest nie tylko klimat w związku, lecz także sama miłość (zwłaszcza jej aspekt erotyczny). Te partnerskie nawałnice zazwyczaj nie mają odpowiednio silnych powodów czy stymulatorów – chyba że sam brak bodźców stymulujących uznamy za wystarczająco mocny stymulator. W każdym razie napotykamy tu tę samą paradoksalną logikę jak w przytoczonym wyżej dowcipie: najpierw doprowadzamy do nieporozumień, by potem rozkoszować się powracającym stanem harmonii. Przez całe cztery tygodnie zamęczamy się, poszcząc, by w Święta Wielkanocne objadać się do upadłego. Odnajdujemy szczęście – nie w nieszczęściu, lecz poprzez jego doświadczanie.

Najwyraźniej sami wolimy zadawać sobie ból, niż gdybyśmy musieli znosić to straszne poczucie stagnacji, które dopada ludzi cierpiących na depresję. Można się zastanawiać, czy depresja stała się w społeczeństwach uprzemysłowionych chorobą społeczną dlatego, że w bezpiecznych, w dużej mierze uregulowanych warunkach nie doświadczamy wystarczająco silnych kontrastów (tzn. rzeczywistych egzystencjalnych radości i nieszczęść). Pewne jest jednak to, że poświęcamy mnóstwo energii, by stwarzać te kontrasty na nowo, skoro w życiu codziennym ich znaczenie tak bardzo zmalało. Mam tu na myśli sport klasyczny (często zrytualizowaną formę wojny z jej imponującymi zwycięstwami i miażdżącymi porażkami), sporty ekstremalne (na przykład skoki na bungee, pozwalające na neuronalne doświadczanie śmiertelnego strachu) czy też empatyczne przeżywanie przygód w postaci filmów, powieści lub artykułów w brukowcach (to nie przypadek, że boom na horrory obserwujemy właśnie w społecznościach, w których życie w znacznym stopniu utraciło swe okrutne oblicze).

Zasadniczo w tym sztucznym doświadczaniu kontrastów nie ma nic złego. Pomaga nam ono radzić sobie z „dyskomfortem w kulturze”, dostarczając tych stymulatorów, których w życiu codziennym na szczęście brak. (Chyba tylko szaleniec życzyłby sobie powrotu morderczych walk minionych epok jako środka zapobiegającego depresji!) Jednak nie należy wyciągać stąd wniosku, że aby odnaleźć szczęście, wystarczy jedynie skoczyć od czasu do czasu w przepaść na gumowej linie albo raz na dwa dni zobaczyć dobry dreszczowiec. Z całą pewnością istnieją znacznie lepsze strategie…

Przedstawiciele tzw. psychologii pozytywnej próbowali w ostatnich latach wykazać, czym różnią się łowcy szczęścia odnoszący sukcesy od tych, którym udaje się to rzadziej13. Heiko Ernst, psycholog i redaktor naczelny czasopisma „Psychologie Heute”, w artykule na temat aktualnego stanu wiedzy naukowej prezentuje trzy style życia, które – jak wykazały te badania – okazują się dostarczać najwięcej szczęścia:

1. Życie hedonistyczne, „w którym szczęście to wynik korzystania ze wszystkiego, co przyjemne i co sprzyja doznawaniu rozkoszy, przy jednoczesnym unikaniu czynników wrogich tym doznaniom”;

2. Życie spełnione, „którego esencją jest poszukiwanie głębszego sensu oraz stawianie własnych zalet i siły charakteru w służbę wyższych idei”;

3. Życie aktywne, w którym sprawą nadrzędną jest doskonalenie osobistych zdolności i zainteresowań, na przykład poprzez poświęcenie się pracy zawodowej, przeżywanie tzw. stanów flow dzięki zaangażowaniu w działalność kulturalną i artystyczną – mówiąc krótko klasyczna samorealizacja14.

Zdaniem Heika Ernsta każdy z tych sposobów na życie „może w takim samym stopniu dostarczać poczucia szczęśliwości, jednak swoje życiowe szczęście najlepiej wspiera ten, kto stara się stworzyć mieszankę wszystkich trzech stylów. […] Kto zgodnie z tym zamysłem żyje pełnią życia, na skali zadowolenia i szczęścia plasuje się

w jej najwyższej części”15.

Czyżby rzeczywiście osiągnięcie szczęścia było tak łatwe? Czy aby być szczęśliwym i zadowolonym z życia, wystarczy stosować się do tych trzech zasad, a więc a) brać życie pełnymi garściami, b) oddać się w służbę spraw „wyższych” (tzn. wykraczających poza interesy jednostki) i c) wykorzystywać jak najlepiej własne talenty i zdolno-

ści? W rzeczy samej, zasadniczo jest to naprawdę bardzo proste! Ale nie można zapominać – i w tym cały problem – że nie wszyscy potrafią w równym stopniu przekładać te zasady na własne życie.

Wynika to w pewnej mierze z uwarunkowań genetycznych. Badania w obrębie danej populacji (na przykład badania porównawcze bliźniąt jedno- i dwujajowych) wykazały, że indywidualne różnice w zdolności przeżywania zadowolenia i szczęścia są przynajmniej częściowo wrodzone16. Nie oznacza to jednak, że w związku z tym jesteśmy skazani na genetyczny fatalizm (wedle dewizy: „Wszystkiemu winne są geny!”) – nawet jeśli na podstawie opinii niektórych badaczy można było odnieść takie wrażenie17. Wprawdzie na skutek uwarunkowań genetycznych przeżywanie pozytywnych emocji przychodzi jednym ludziom łatwiej, innym trudniej, ale z upływem lat te różnice – przy odpowiednich doświadczeniach18 – mogą się zatrzeć. W biegu na dziesięć kilometrów przecież także nie najważniejsza jest pozycja startowa biegacza, decydujący jest raczej sposób, w jaki przebiegnie cały dystans – to zaś zależy o wiele bardziej od treningu, który ma za sobą, niż od specyficznego ułożenia sekwencji kwasu DNA w jego komórkach.

Przekonanie, że geny decydują o naszym losie, zostało obalone19 przede wszystkim dzięki badaniom biologii molekularnej, która swego czasu w mniejszym lub większym stopniu sama przyczyniła się do powstania panujących przesądów na temat DNA. Szczególną rolę odgrywały i nadal odgrywają tu badania nad tzw. programami epigenetycznymi, czyli „przełącznikami genów” decydującymi o tym, które sekwencje kodu genetycznego zostaną wybrane, a które nie. (Kod genetyczny można porównać do rozsypanki literowej, która sama w sobie nie ma większego sensu; ważne jest, jakie wyrazy, a więc jakie jednostki informacji o sensownej treści można z tej chaotycznej mieszanki utworzyć – właśnie tę funkcję przejmują w organizmie programy epigenetyczne).

Mimo że epigenetyka znajduje się jeszcze w powijakach, wiemy już dziś, że organizm nie tylko jest uzależniony od działania genów, lecz w wyniku życiowych doświadczeń on sam także na nie wpływa. Gdyby tak nie było, w procesie ewolucji nie rozwinęłyby się mózgi tak złożone jak nasz. Ludzki mózg reaguje z najwyższą wrażliwością na wpływ bodźców z otoczenia i dba o to, by z zasobów DNA zostały wybrane dokładnie te informacje genetyczne, które są potrzebne organizmowi w jego specyficznym środowisku.

Ignorowanie wpływu genów byłoby tak samo niedorzeczne jak niedostrzeganie ogromnej swobody działania, na jaką z reguły pozwala nasza biologiczna konstrukcja. ( Stephen Jay Gould, zamiast określenia „genetyczny determinizm” słusznie używa w tym kontekście pojęcia „biologiczne możliwości”20). Różnice w genetycznym uposażeniu w pewnym sensie można porównać do rozmaitych instrumentów muzycznych; niektórzy mają być z definicji jedynie rozstrojonym pianinem z kowbojskiego saloonu, za to inni – najwyższej klasy fortepianem. (Niestety, tej fundamentalnej niesprawiedliwości w naturze nie zmienimy dopóty, dopóki nie będziemy dokonywać trwałych zmian w kodzie genetycznym, a to z kolei niesie ze sobą oprócz szans także wiele niebezpieczeństw!) Ostatecznie decydujące jest jednak nie to, jakim instrumentem dysponuje dany człowiek, ale jak na nim gra – ragtime zagrany wirtuozersko na pianinie z westernu bez dwóch zdań będzie brzmiał lepiej niż Wlazł kotek na płotek rzępolony na fortepianie Steinwaya!

Umiejętność gry na klawiaturze naszego kodu genetycznego zależy od wszystkiego, czego w życiu doświadczamy. Tutaj natykamy się na drugi rodzaj wielkiej niesprawiedliwości – niesprawiedliwość kulturową, którą zasadniczo jest o wiele łatwiej zmienić niż ów nierówny podział materiału genetycznego. Niektóre dzieci przychodzą na świat w środowisku, w którym ich naturalny potencjał nie zostaje rozpoznany, nie mówiąc już o jego wspieraniu, nie doświadczają takiego uznania i takiej miłości, które są konieczne do rozwoju stabilnej osobowości, dojrzałej w znaczeniu humanistyczno-oświeceniowym. Niestety, takie instytucje społeczne jak przedszkola czy szkoły z reguły też nie są w stanie skorygować tych uwarunkowanych rodzinnie nierówności, nierzadko nawet same przyczyniają się do zwiększania istniejącej już dyskryminacji. Najsmutniejsze jest to, że ten proces jest kontynuowany w życiu zawodowym. Wielu ludzi pracuje w warunkach tak silnej alienacji, że przytoczona wcześniej rada, by szukali szczęścia, „spełniając się poprzez jak najlepszy rozwój własnych talentów i zdolności” brzmi w ich przypadku jak zwykłe kpiny.

A jednak, mimo że warunki wyjściowe dla wielu ludzi nie są w żadnym wypadku optymalne, części z nich w pewnym momencie życia udaje się dokonać przełomu. Często stoi za tym ciężki życiowy kryzys, wymagający radykalnej zmiany spojrzenia na świat. Ale czy naprawdę musimy się najpierw sparzyć, zanim podejmiemy trud opanowania podstawowych technik potrzebnych do prowadzenia spełnionego, szczęśliwego życia? Byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby takich metod nauczano w szkole! (W Heidelbergu w jednym z gimnazjów w 2007 roku wprowadzono opcjonalnie przedmiot „szczęście”. Wyniki tego eksperymentu ze wszech miar napawają optymizmem)21.

Poznanie tych podstawowych technik zapewniających nam szczęśliwszy byt nie jest w gruncie rzeczy aż tak trudne. Przyjrzyjmy się więc dokładniej owym trzem stylom życia, które według badaczy szczęścia wykazują się największą skutecznością.









Towarzystwo Humanistyczne
Humanist Assciation