RACJE numer 7 GRUDZIEŃ 2021
ZALĘKNIONE SPOŁECZEŃSTWO Andrzej Lipiński w rozmowie z Heinzem Bude
Lęk jako pierwotne uczucie łączące ludzi wszystkich kultur i warstw
społecznych, towarzyszy nam przez całe życie. Czy tytuł „Zalęknione
społeczeństwo” oznacza, że współczesny człowiek, żyjący w
najbardziej bezpiecznych czasach w historii, nie radzi sobie z tym
uczuciem?
Heinz
Bude:
Moja analiza dotyczy zmian, jakie zaszły w społeczeństwach Zachodu na
przełomie ostatnich 40 lat. Ważnym i nowym elementem tych zmian było
odkrycie, że jednostka może być społecznym aktorem. Dla mojego
pokolenia był to wyzwalający okres, doświadczaliśmy poczucia
indywidualnej sprawczości.
Ten nowy duch wyrażał się np. w muzyce hasłem „there is no
future”, ale był to duch pozytywny, bo jeśli już nie było przed
nami przyszłości, to tym bardziej wierzyliśmy, że możemy zdziałać coś
tu i teraz. Ta nagła odwilż społeczna doprowadziła do umocnienia się
idei silnego indywiduum i przekonania, że każdy może osiągnąć
praktycznie wszystko i nie potrzebuje do tego niczyjej pomocy.
A.L.:
Ale
to silne indywiduum żyło także duchem wspólnoty...
H.B.:
Tak, łączyliśmy się w grupy i razem okupowaliśmy puste budynki, każdy
odkrywał w
tym wspólnym działaniu poczucie własnej siły. Jednak w „szalonych
latach 90.” doszło do absolutyzacji indywidualnego potencjału i
umocnienia się społecznego przekonania, że do realizacji własnych
celów nie potrzebujemy już innych. Wyraźną oznaką tych zmian jest
nowe rozumienie pojęcia solidarności, która nie odnosi się już do
całego społeczeństwa, lecz tylko do tych, którzy potrzebują pomocy.
George
W. Bush nazwał to „społeczeństwem własności“ –
każdy jest sam sobie właścicielem i sam musi dbać o własne interesy.
Ta filozofia życiowa przechodzi obecnie poważny kryzys, który jest
punktem wyjścia dla mojej analizy „zalęknionego społeczeństwa”
– to silne dotychczas indywiduum zaczyna odkrywać w sobie
głębokie lęki.
A.L.:
Klasyczny
obraz człowieka zalęknionego to podobno mężczyzna wspinający się po
szczeblach drabiny społecznej. Czego się boi? I rzeczywiście odczuwa
większy lęk niż współczesna kobieta?
H.B.:
Dzisiaj nie żyjemy już w świecie, w którym trzeba było zakasać rękawy
i zabrać się
do pracy.
Uwolniona od społecznych więzi jednostka chce zachować różne opcje
działania, analizuje rozmaite scenariusze i szuka alternatywnych
rozwiązań. To bogactwo możliwości rodzi trzy formy społecznych lęków.
Pierwszy z nich to lęk przed przegapieniem czegoś ważnego. Drugą
formą, dotykającą głównie bogate społeczeństwa o dużym spektrum
możliwości, jest lęk przed odpadnięciem z gry wskutek zbyt słabych
kompetencji, braku odpowiednich zasobów albo odwagi. Trzeci rodzaj ma
swoje źródło w ciągłej niepewności co do wyboru właściwej drogi i
ryzyka niewykorzystania życiowych szans. Klasyczny męski typ
jednostki zalęknionej to postać charakterystyczna dla okresu
powojennego, kiedy w obliczu permanentnej konkurencji trzeba było się
przebić w bardzo konkretnych sytuacjach. Tamten lęk przed zbyt małą
siłą przebicia został zastąpiony lękiem przed pozostaniem w tyle, a
ten dotyczy nie tylko mężczyzn, lecz także wyemancypowanych kobiet.
A.L.:
Czy
przywoływane często materialne rozwarstwienie społeczne, wydające
zwycięzców i przegranych, nie jest głównym źródłem lęków trapiących
społeczeństwa Zachodu?
H.B.:
Myślę, że tak. Z jednej strony w krajach wysoko rozwiniętych jest
duża grupa ludzi, którzy mają świetną pracę (ang. lovely
jobs),
dającą im poczucie sprawczości i bycia ważnym, ale tylko tak długo,
dopóki są pewni siebie, potrafią się czymś wykazać i znajdują
uznanie. Po drugiej stronie ulicy mieszkają ci, którzy harują za
marne pieniądze (ang. lousy
jobs).
Rozwarstwienie między tymi grupami w ostatnich latach mocno się
pogłębiło, stając się istotną przyczyną omawianych lęków. Osoby po
studiach nie mają dziś żadnej pewności, czy znajdą dobrą pracę z
oferty lovely
jobs,
jednocześnie rzucający studia młodzi ludzie z dość niekonwencjonalnym
życiorysem i oryginalnymi pomysłami nierzadko robią tak wielkie
pieniądze, że krótko po 40-tce kończą karierę, prowadząc dalej piękne
i spokojne życie.
A.L.:
Lęki
przegranych są zrozumiałe, ci ludzie czują się poniżeni i muszą
wiązać koniec z końcem. Ale czego boją się społeczni zwycięzcy?
H.B.:
Zwycięzcy mają wiele do stracenia. Wyobraźmy sobie skutki coraz
większego rozpowszechnienia inteligentnych systemów eksperckich dla
pracy prawników, doradców podatkowych, agentów ubezpieczeniowych czy
pracowników banków. Nowe technologie generują „pełzającą
niepewność” w wielu zawodach i sferach życia, które do niedawna
uchodziły za ekskluzywne i stabilne. Cyfryzacja i skutki postępującej
globalizacji to żyzna gleba dla lęków narastających w strefie
komfortu bogatych społeczeństw.
A.L.:
Pisze
Pan, że potrzebna jest nowa kultura sukcesu, nagradzająca zwycięzców,
ale jednocześnie dbająca o prawa i godność przegranych. Jak ją
urzeczywistnić?
H.B.:
Problemem społeczeństw zachodnich jest brak wspólnych narracji,
partie masowe przestały być atrakcyjne. Narracja nowej kultury musi
przemawiać do wszystkich – do ludzi sukcesu i tych, którzy
potrzebują wsparcia; do hołdujących wartościom statusu społecznego i
do jego przeciwników; do tradycyjnej „klasy większościowej”
ale także do imigrantów i ludzi pozostających w tyle.
A.L.:
W
krajach rozwiniętych najbardziej zalęknioną warstwą jest wciąż
stabilna klasa średnia. Jak więc powinna brzmieć postulowana przez
Pana „wiodąca idea klasy średniej”, która zadziała
pojednawczo i pozwoli wyrównać dysproporcje między różnymi
środowiskami tej klasy?
H.B.:
Stworzenie takiej wizji nie jest łatwe. Jednym z jej najważniejszych
aspektów musi być solidarność, wszak jest to bezpośrednia odpowiedź
na problem lęku, najlepszy, być może jedyny środek na społeczne
rozgoryczenie. Ale rozbudzenie solidarności na szerszą skalę jest w
tej chwili wyjątkowo trudne, brak bowiem kolektywnej płaszczyzny,
która byłby dla niej punktem oparcia. Rozumienie tego pojęcia w duchu
wcześniejszych ruchów robotniczych, odgrywające ważną rolę także w
historii polskiej Solidarności,
oznaczało wspólnotę ciemiężonych i wyzyskiwanych, wzajemne wsparcie w
walce przeciw klasom rządzącym.
A.L.:
Ówczesne
poczucie solidarności karmiło się świadomością niesprawiedliwości i
buntem wobec ucisku i wykorzystania. Dzisiejsze lęki społeczne są w
obliczu „błyszczącej powierzchni rzeczywistości”
wyjątkowo rozmyte i paraliżujące…
H.B.:
Stąd też dla silnego, ale zastraszonego indywiduum, które straciło do
siebie zaufanie, istnieje dziś tylko jeden ważny przekaz: Rozwiązanie
możemy znaleźć wyłącznie wspólnymi siłami, wszak wszyscy inni boją
się tak samo jak ty. Solidarność nie jest postawą, którą należy
przyjąć jedynie wobec potrzebujących. To fundament życia opartego na
wzajemnym uzależnieniu i więzi wszystkich ludzi. Takie uzależnienie
jest zdecydowanie lepszą opcją niż wewnętrzny paraliż wywołany
nieokreślonym i trudnym do ogarnięcia strachem.
A.L.:
Może
tym problemem powinna zająć się psychologia?
H.B.:
Niewątpliwie jest w tej problematyce także wiele elementów
psychologicznych, ale nade wszystko widzę tu kwestię polityczną. To
trochę tak, jak ze skutkami zmian klimatycznych – samemu trudno
zrobić cokolwiek dla własnych dzieci czy wnuków, musimy połączyć
siły, żeby szukać sensownych i trwałych rozwiązań. Nadzieja na ich
znalezienie w tym właśnie, że wszyscy jesteśmy na siebie zdani.
A.
L.:
Czy
szukanie sposobów na pozbycie się albo przynajmniej załagodzenie
lęków obywateli nie powinno być też zadaniem państwa?
H.B.:
Państwo ma naturalnie obowiązek pomagać swoim obywatelom, ale
politycy nie są w stanie całkowicie uleczyć społecznych obaw. Mogą
jedynie zmniejszyć lęk ludzi przed tymi lękami. Taki rodzaj
społecznej terapii wydaje się szczególnie ważny dlatego, że krytykę
tego niepewnego stanu uprawiają dziś głównie siły prawicowe. Prawica
podejmuje temat ochrony przed współczesnymi zagrożeniami i postuluje
solidarność, ale wyłącznie w bardzo ekskluzywnej formie, skierowaną
zawsze przeciwko „innym”, jest to obecnie przekaz
szalenie atrakcyjny.
A.L.:
Taki
stan permanentnej gotowości bojowej przeciwko „innym” nie
przynosi ulgi, to chyba marny środek na uleczenie zbiorowych lęków?
H.B.:
Dlatego nie można radzić obywatelom „zerkającym” w prawą
stronę, żeby sami szukali lekarstwa na własne lęki. To wielce naiwna
strategia, chowanie głowy w piasek w obliczu konkretnych problemów.
Ważnym elementem konstrukcji silnej jednostki jest również
przekonanie, że kształt otaczającego świata to przede wszystkim
rezultat jej wyborów. A przecież rzeczywistość jest inna, pełna
problemów i wyzwań, których z reguły nie wybieramy z własnej woli i
często nie potrafimy rozwiązać sami. W tym rozpoznaniu wyraża się
cała prawda o ludzkiej naturze, ale dla pokoleń, które dorastały na
przełomie ostatnich 40-50 lat, jest ona źródłem ogromnego
rozczarowania i pogubienia.
A.L.:
Indyjski
filozof Shankara napisał, że „zdolność właściwego rozróżniania”
pozwala rozpoznać prawdziwą naturę bytu i rozprasza nękające nas
lęki. Możemy uczyć się tej zdolności i rozwijać ją w procesie
socjalizacji, poprzez wychowanie i edukację?
H.B.:
Obawiam się, że nie jest to takie oczywiste. Angielski
psychoanalityk, Donald W. Winnicott, wykazał, że podstawą dla
przejęcia odpowiedzialności za innych jest zdolność bycia samemu.
Samotność jest nie tylko „drugą twarzą” wolności, ale
także warunkiem wykrzesania w sobie odruchów prospołecznych, zatem
rozbudzanie solidarności wymagałoby ćwiczenia sztuki bycia sam na sam
z sobą. Trzeba by się dobrze zastanowić, jak wbudować rozwijanie tej
sztuki w proces edukacji… Z pewnością nie poprzez tworzenie w
placówkach edukacyjnych „bezpiecznych przestrzeni”, które
chroniłyby młodego człowieka przed konfrontacją z jego światem
wewnętrznym. A.L.:
Może
młodym ludziom brakuje dziś tej długiej i uciążliwej drogi
wewnętrznego rozwoju z powieści edukacyjnych, która prowadziła do
wykształcenia własnej życiowej perspektywy?
H.B.:
Socjolog David Riesman w książce „Samotny tłum” wykazał,
że model człowieka z powieści edukacyjnej (Bildungsroman)
zdezaktualizował się. To była koncepcja dla „charakteru
wewnątrzsterownego”, który, kierując się wewnętrznym kompasem,
idzie przez świat otwierających się możliwości. Dla współczesnego
„charakteru zewnątrzsterownego” punktem odniesienia są
przede wszystkim inni. W naszym kurczącym się świecie, w gęstwinie
powiązań wszystkich z wszystkimi, liczy się elastyczność i gotowość
do kompromisów i odgrywania różnych ról. Jesteśmy dziś – jak
twierdzi Riesman – „ludźmi-radarami”, myślimy tak
jak wszyscy, poddajemy się tyrani zbiorowych marzeń i poglądów.
„Piekło to inni”, pisał Sartre – inni zawsze
wyglądają lepiej, są mądrzejsi i lepiej sobie w życiu radzą. A ja –
kim tak naprawdę jestem? Co mam do zaoferowania? Kiedy jestem sobą?
Dziś media społecznościowe dodatkowo wzmagają te wątpliwości.
A.L.:
Leczenie
lęków przez porównywanie się z innymi to metoda chyba równie
nieskuteczna jak w przypadku poszukiwania szczęścia – z reguły
wierzymy, że inni są szczęśliwsi od nas, co sprawia, że nasze
zadowolenie z życia jeszcze bardziej maleje… H.B.:
Nie każda forma porównywania się z innymi automatycznie umniejsza
nasze poczucie zadowolenia. Bez porównywania się trudno byłoby
znaleźć swoje miejsce w społeczności, trzeba tylko przy tym pamiętać,
żeby kierować się zdrowym rozsądkiem. Według socjologa Niklasa
Luhmanna ludzie budują swoją tożsamość na zasadzie negacji –
nie
jestem taki jak oni, nie
potrzebuję tej czy innej rzeczy, nie
oglądam takich filmów, nie
muszę mieć zawsze najnowszego modelu auta. Problem w tym, że gdy
kiedyś usłyszymy pytanie „To kim ty właściwie jesteś?”,
odpowiedzią może być jedynie tautologia „Ja to prostu ja.”,
ale już uświadomienie sobie, co to naprawdę znaczy, jest sprawą
niezwykle trudną.
A.L.:
Współczesna
kultura przezwyciężania lęków bazuje w dużej mierze na kompulsywnej
konsumpcji i zaspokajaniu pragnień i sztucznie wyzwalanych potrzeb.
Ten stan „pędzącej stagnacji” (Hartmut Rosa) zdaje się
być ślepą uliczką? H.B.:
W tym kontekście ważne jest też inne pojęcie ukute przez socjologa
Hartmuta Rosa – niedostępność,
ale nie jako źródło lęku, tylko jako odzwierciedlenie naszych
głębokich tęsknot. Rzeczy dostępne wprowadzają wewnętrzny niepokój i
zmuszają nas do gorączkowych działań, za to w obliczu zjawisk
niedostępnych uspokajamy się, dlatego w świecie przepychu zaczynamy
je cenić i tęsknimy za nimi. Jednym z nich jest mała
ojczyzna
(niem. Heimat), nie w znaczeniu regresji czy konserwatywnych
tendencji, lecz jako wyobrażenie miejsca, którego nie możemy sobie po
prostu wybrać, gdzie kwestie własnych korzeni i odnalezienia
wewnętrznego spokoju zawsze pozostają otwarte.
A.L.:
Łagodzenie
kolektywnych lęków za pomocą racjonalnych argumentów zdaje się być
sprawą niełatwą. Może bardziej obiecujące byłoby przemawianie do
indywidualnego poczucia sprawczości?
H.B.
Tak, ale w taki sposób, żeby przekuć ją w sprawczość społeczną.
Indywidualna sprawczość to dosyć niebezpieczna forma, ukierunkowana
wyłącznie na doświadczanie przez jednostkę sensu własnego działania.
Nie możemy zapominać, że sprawczość jednostkowa może urzeczywistniać
się tylko w obrębie szerszego kontekstu społecznego. To dzięki
współpracy z innymi ludźmi kształtujemy własną tożsamość i jeśli sami
nie wnosimy nic w tę wspólną przestrzeń, w pewnym sensie ograniczamy
także ich możliwości.
A.L.:
Ludzie
zawsze szukali ukojenia przed strachem w religii i rozmaitych
koncepcjach mistycznych. Nowoczesność krok po kroku odczarowywała te
strefy bezpieczeństwa, niewiele dając w zamian. Czy jest w takim
razie „współwinna” narastaniu społecznych lęków?
H.B.
Wszelkie formy sacrum
mają moc oswajania i łagodzenia lęków. Wskutek zaniku tych obszarów
wielu ludzi wpada w czarną dziurę, bo nie znajdują alternatywnych
sposobów na „zmaterializowanie” indywidualnych lęków w
zewnętrznych symbolach. Już sama semantyka takich wyrazów jak Bóg,
szatan,
pokusa,
wina
czy odkupienie
zawiera ogromny potencjał kanalizowania własnych lęków. Wraz z
przemijaniem sakralnych światów odchodzi w przeszłość cały system
leczenia ludzkich lęków, pozostawiając samotną i zdaną na własne siły
jednostkę.
A.L.:
To
zagubione i samotne indywiduum próbuje sobie radzić albo poprzez
utożsamianie się z kolektywem i tym sposobem trafia prosto do „piekła
innych” Sartre´a, albo w procesie sekularyzacji stwarza
sobie innych bogów i nowe obiekty sakralne…
H.B.
Proces sekularyzacji jest, w moim przekonaniu, zjawiskiem pozytywnym,
sprzyjającym umacnianiu się wartości humanistycznych i
oświeceniowych. Problematyczna za to wydaje mi ucieczka w stronę
bóstw zastępczych i nowych symboli sakralnych, trend, który nazwałbym
profanizacją.
Émile Durkheim
pisał o tym,
że każde społeczeństwo potrzebuje dychotomii sacrum
- profanum.
Kiedy postępująca sekularyzacja dokonuje spustoszenia w świecie
sakralnym, ludzie zaczynają obsesyjnie poszukiwać nowych form
świętości. Szaleństwo współczesnej codzienności jest zatem również
odpowiedzią na profanizację wiary i struktur kościelnych.
A.L.:
Pisze
Pan,
że lęk demaskuje nasze iluzoryczne wyobrażenia na temat szczęścia,
chwały i sławy, dodając jednak – za Paulem Tillichem – że
jego przezwyciężanie rozpala w nas nadzieję, że zmiany zawsze są
możliwe. Jak możemy dziś tę nadzieję pielęgnować i umacniać?
H.B.:
Uważam, że odkrycie przez silne i świadome indywiduum własnych lęków
było ważnym i nieuniknionym etapem w procesie cywilizacyjnego
rozwoju. Źródło nadziei widzę w tym, że z czasem uznamy konieczność
radzenia sobie z tymi lękami, a jednocześnie zrozumiemy, że możemy
tego dokonać wyłącznie we współpracy z innymi. W przeciwnym razie
pozostaje nam już tylko całkowita rezygnacja, która może by i
przyniosła ostateczne uwolnienie od lęków, ale za cenę zaparcia się
indywidualnej tożsamości. Dopóki człowiek odczuwa strach, wciąż
próbuje walczyć w nadziei na lepsze jutro. W języku religii
nazwalibyśmy to nadzieją na zbawienie.
|