Barbara Stanosz

DOKĄD ZMIERZAMY ...




Sądzę, że znakomita większość uczestników i obserwatorów niedawnego sporu publicznego wokół nauczania religii w szkołach i aktualnego sporu wokół projektu ustawy antyaborcyjnej nie ma wątpliwości co do tego, że w obu przypadkach chodzi w istocie o tę samą sprawę, czy też – o dwa aspekty sprawy znacznie ogólniejszej. Natura owej ogólnej sprawy jest jednak z różnych powodów kamuflowana przez obie strony: przez jedną zapewne dlatego, że jej odsłonięcie obniżyłoby szansę sukcesu, przez drugą zaś — bo sprawa to delikatna, granicząca ze sferą uczuć, które łatwo obrazić, a które krzewi, pielęgnuje i chroni przed obrazą bardzo potężna instytucja.

Pojęcie klerykalizacji życia publicznego, które od czasu do czasu pojawia się w tym sporze, wydaje się za wąskie dla określenia sprawy, o którą chodzi. Spór toczy się w istocie — by przywołać dychotomię Karla Poppera — o zamknięty bądź otwarty charakter społeczeństwa, które ma być zbudowane na zgliszczach komunistycznego modelu życia społecznego; o to w szczególności, czy funkcje upadłej ideologii i odrzuconych autorytetów przejąć ma inna ideologia, jej tradycja i autorytety, czy też duchowym regulatorem życia społecznego ma być odtąd swobodna dyskusja i siła racjonalnych argumentów nie krępowana żadnym tabu ani przywiązaniem do tradycji. Innymi słowy, jest to spór między dwiema przeciwnymi filozofiami ładu społecznego: filozofią dyscypliny opartej na oficjalnie przyjętej doktrynie ideologicznej i filozofią demokratycznego kompromisu, akcentującą wolność jednostki, prawa mniejszości, tolerancję i neutralność światopoglądową państwa.

Nie jest to dyskusja poprzedzająca wybór, Polska bowiem została już wprowadzona na drogę powrotną ku państwu ideologicznemu. Łatwo było wejść na tę drogę: jest pełna świeżych śladów i znajomych znaków. Indoktrynacja uprawiana w szkole i w środkach masowego przekazu; obrzędy i rytuały jako stały składnik życia publicznego; deklaracje prawomyślności składane przy każdej okazji przez polityków; hasło wychowania nowego, lepszego człowieka i świecenia przykładem dla świata; istnienie instytucjonalnego przewodnika ideowego i jego najwyższych, niepodważalnych autorytetów — do wszystkiego tego przyzwyczajani byliśmy od dziesięcioleci. Odrzucenie komunizmu stworzyło puste miejsce, które łatwo zajmuje konkurencyjna doktryna ideologiczna: fundamentalizm katolicki.

Występując w roli ideologii, doktryny te mają wiele cech wspólnych. Obydwie są zbiorami dogmatów i produktów myślenia życzeniowego, podających się za prawdy najwyższe i ostateczne — odpowiednio — za niepodważalne prawa historii lub za dyktat umysłu transcendentnego. Obie mają na sztandarach dobro i godność człowieka, a do zaoferowania — wizję życia jako służby i restryktywny kodeks moralno-obyczajowy (każda nieco inny, lecz równie niewyszukany intelektualnie i mało skuteczny wychowawczo). Żadna z tych doktryn nie toleruje krytycyzmu i nie pretenduje do tego, by być akceptowaną w wyniku dojrzałego namysłu: każda żąda, by zaszczepiano ją człowiekowi niemal od kolebki. Obie wreszcie penetrują niemal wszystkie dziedziny życia, redukując zakres ludzkich wyborów w każdej sferze.

Obsesyjnymi tematami jednej z tych ideologii są własność i praca; obsesyjnymi tematami drugiej — seks i rodzina. Różne to sprawy, łączy je jednak wysoka lokata w ludzkiej hierarchii ważności i właśnie ta lokata stanowi o ich atrakcyjności dla ideologa. Narzuciwszy ludziom określoną koncepcję własności i pracy albo seksu i rodziny, można liczyć na ich uległość także w innych, mniej istotnych sprawach. Platoński ideał państwa, w którym by „nikt nie pozostawał nigdy bez kierownictwa, mężczyzna czy kobieta, żeby się nie przyzwyczaił ani w poważnych sprawach, ani w zabawach działać po swojemu i na własną rękę", staje się już bliski urzeczywistnienia.

Obecny status fundamentalizmu katolickiego w Polsce porównywalny jest ze statusem komunizmu w pierwszych latach powojennych: jest to już ideologia zwycięska, ale jeszcze nie ideologia panująca. Ma wprawdzie mocne zaplecze w politycznych władzach kraju, ale ma tam też oponentów. Jeszcze nie zdobyła inteligencji ani młodzieży, ma niewielu nieetatowych propagatorów i dopiero zaczątki własnego ZMP. Czeka też na swój „kongres zjednoczeniowy", który zewrze szeregi jej entuzjastów i sympatyków, ułatwiając sterowanie wszystkimi dziedzinami życia publicznego. Ale drogę do sukcesu ma już sprawdzoną – nie będzie na niej większych przeszkód. Pierwszym tego testem było pozaprawne wprowadzenie religii do szkół publicznych: spontaniczny opór społeczny po prostu zignorowano, próbę przeciwdziałania prawnego storpedowano w majestacie prawa — i nic się nie stało. Testem krzyżowym była operacja nazwana „konsultacją społeczną”, przeprowadzona w związku z niepopularną ustawą antyaborcyjną. Za liczne, jawne akty szantażu i łamania zasad elementarnej przyzwoitości (jak wymuszanie podpisów za ustawą pod groźbą odmowy posług kościelnych, czy zbieranie ich wśród małych dzieci, także w szkołach dla upośledzonych) nikt nie został ani ukarany, ani nawet łagodnie skarcony. Absurdalny wynik liczbowy tej „konsultacji" nazwano sukcesem moralnym.

Trwa półoficjalna, podjazdowa „rewolucja kulturalna". W Warszawie liderzy ruchu „obrońców życia" piętnują gazety i programy radia i TV, które publikują głosy przeciwne zakazowi aborcji, w Gorzowie zaś hunwejbini tego ruchu smarują czerwoną farbą drzwi gabinetów ginekologicznych. Trwa też polityka stwarzanych bez rozgłosu faktów dokonanych: utrudniono już rozwody, przenosząc sprawy rozwodowe z sądów rejonowych do wojewódzkich, a w Centrum Zdrowia Dziecka zlikwidowano placówkę zapłodnień „in vitro" i zabroniono lekarzom, którzy wykonują badania prenatalne, „przyczyniania się" do przerywania ciąży (co przekreśla sens tych badań, służących wczesnemu wykrywaniu poważnych anomalii i nieuleczalnych schorzeń płodów).

Przybiera na sile ton, jakim swój pogląd na status Kościoła katolickiego w Polsce artykułują jego władze: niedawno episkopat sformułował zalecenia dla autorów projektu nowej konstytucji (postulując m.in. wyłączenie z niej formuły o rozdziale Kościoła od państwa), a w kilka dni później odmówił społeczeństwu prawa do wypowiedzenia się w sprawie ustawy o aborcji, uznając referendum za niedopuszczalne.

Fakty te powinny rozwiać resztę wątpliwości co do kierunku, w jakim zmierzamy: ta mądra instytucja nie wchodzi jawnie do gry, póki nie jest pewna wygranej.

Analogia między niedawną przeszłością Polski i jej najbliższą przyszłością jest oczywiście (jak każda analogia) niepełna. Zapewne nie będzie sfingowanych procesów sądowych przeciwko wrogom ideologicznym (epokę stosów i procesów czarownic ideologia ta my już za sobą); eksponenci „Jedynej Prawdy" ustalą jednak kodeks „naturalnych" praw i obowiązków człowieka i przetłumaczą go na kodeks karny. Być może nie przywróci się cenzury prewencyjnej; będzie jednak działać (już działa!) coraz staranniejsza autocenzura — autorska i redakcyjna — dyktowana przez konformizm i instynkt samozachowawczy. Wygasną publiczne dyskusje, rozkwitnie hipokryzja, pogłębi się rozdźwięk między zachowaniami publicznymi i prywatnymi oraz brak szacunku dla prawa.

Życie społeczne toczyć się będzie między codzienną biedą i odświętną, kosztowną galą — od „Jednej Wielkiej Rocznicy" do drugiej, od „Jednej Upragnionej Wizyty” do następnej. Świat uzna wyrozumiale, że Polacy mają już taką dziwną naturę, a rodzimi niepokorni poszukają sobie innego miejsca na Ziemi. Zapewne musi odejść jedno lub dwa pokolenia, zanim fala społecznej frustracji skruszy te kolejną formę zamkniętej społeczności plemiennej. Mrzonki o skoku cywilizacyjno-kulturowym, o szybkim i bezpośrednim przejściu od komunistycznego modelu życia społecznego, do modelu nowoczesnej, liberalnej demokracji, trzeba pogrzebać razem z nadziejami na polski cud gospodarczy.

Polityka, 25 maja 1991






Towarzystwo Humanistyczne
Humanist Assciation