Krzysztof Dołowy

WBREW BOGOM

Od magii i religii do metody naukowej i z powrotem






ZAKOŃCZENIE

Nauki przyrodnicze całkowicie zmieniły naszą cywilizację w ciągu ostatnich czterystu lat. Ten sukces zawdzięczają nowej metodzie poznawania świata powstałej w opozycji do podejścia dominującego w Starożytności i w Średniowieczu. Nowa wiedza o świecie została wywiedziona z wyników doświadczeń i obserwacji, a nie z tekstów świętych ksiąg.

Kościół - a od pewnego momentu liczne Kościoły - energicznie przeciwdziałał próbom podważenia swego monopolu na opisywanie świata (i w niektórych obszarach życia nadal tak czyni). Inkwizycja prześladowała nieprawomyślnych uczonych, oceniała, które z ich poglądów są słuszne, a które nie. Druk książek uznanych za szkodliwe dla religii był zakazany, a jeżeli dzieło już zostało wydrukowane, to samo jego posiadanie było przestępstwem. Przestępstwem była nawet lektura zakazanej książki. Ale postępu wiedzy nie udało się zatrzymać. Kolejno upadały najświętsze przekonania religijne, gdy okazywało się, że okazywało się, że nauka i doświadczenie mu przeczą.

Taki los spotkał choćby wiarę, że człowiek - lub przynajmniej ludzki umysł - ukształtowany jest na podobieństwo boskie. Platon i Arystoteles wywodzili z tej zasady, że planety muszą poruszać się w sposób idealny, bowiem tylko takie ruchy ceni Stwórca (Demiurg), a w ich czasach za ruch doskonały uchodził wyłącznie ruch po okręgu ze stałą prędkością. Ta koncepcja starożytnych i fragmenty Biblii mówiące o ruchu Słońca wokół Ziemi zahamowały rozwój astronomii na ponad półtora tysiąclecia. Innym greckim przekonaniem była wiara w istnienie substancji idealnej. Z substancji tej zwanej piątą esencją miały składać się ciała niebieskie, ale przypisywano jej również zdolność przekształcania ołowiu w złoto, leczenia chorób, a nawet wskrzeszania zmarłych. Z tej idealnej niematerialnej substancji zbudowana miała być też dusza, czyli rozum, bo tych teizm nie odróżniał. Według alchemików ową piątą esencję, mimo że częścią świata boskiego, można było przywołać na Ziemię poprzez wykonanie odpowiednich rytuałów magicznych i wypowiedzenie właściwych zaklęć (lub modlitw). Upadek alchemii na przełomie XVIII i XIX wieku oznaczał ostateczne odrzucenie koncepcji piątej esencji.

Kolejnym złudzeniem religijnym było przekonanie, że za chorobę i zdrowie odpowiada Bóg (lub szatan), z czego wynikało, że najwłaściwszym – a może wręcz jedynym - sposobem leczenia chorego jest modlitwa. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku uczeni odkryli, że przyczyną przynajmniej znacznej części chorób są żywe i czysto materialne organizmy (bakterie), a chorobom można zapobiegać, dbając o higienę, pijąc czystą przegotowaną wodę oraz stosując szczepienia ochronne lub surowice przeciw wytwarzanym przez nie toksynom. W XX wieku naukowcy zaczęli odkrywać kolejne medyczne „magiczne pociski” – leki zabijające bakterie, a oszczędzające chorego. Odkryte w połowie XX wieku antybiotyki pozwoliły na zwalczanie wszystkich chorobotwórczych bakterii. Później zaczęliśmy sobie radzić też z wirusami. To wszystko spowodowało, że Bóg - oraz duchowni - zostali uwolnieni od leczenia chorób. Choć do dziś pacjenci mówią, że operacja udała się „dzięki Bogu”, a nie dzięki umiejętnościom chirurgów.

Najpoważniejszy cios trzem monoteistycznym religiom zadała nauka w XIX wieku, wykazując, że Biblia nie ma żadnej wartości jako źródło wiedzy o świecie. Świat nie ma sześciu tysięcy lat, jak wynikałoby z Księgi Rodzaju. Różne gatunki nie powstały jednocześnie i podlegają ciągłym zmianom. Potop i Arka Noego to bajki, a człowiek nie jest stworzeniem absolutnie wyjątkowym, tylko jednym ze zwierząt, które ewoluowały przez miliony lat. Biblia, na którą z namaszczeniem powołują się chrześcijańscy kapłani, nie jest słowem bożym (a już na pewno nie ma na to żadnego dowodu) – to zapis wierzeń starożytnego ludu spisany przez ludzi i dla ludzi (na co dowodów jest mnóstwo).

Ostatnią linią oporu religii przed naporem nauki był proces myślenia utożsamianego przez religię z działaniem duszy. W najprostszych wyobrażeniach, które długo kultywowali też teologowie, Bóg niejako wkłada swoje podpowiedzi i swoje wartości w nasze myśli, a nie kieruje nami poza naszą świadomość.

Spekulacje, że myśl nie ma materialnego podłoża, utraciły sens wraz z rozpoczęciem badania mózgu pod koniec XIX wieku. W kolejnym stuleciu naukowcy wykazali, że myślenie oraz kontrola mózgu nad ciałem to procesy elektrochemiczne. Drażniąc mózg prądem elektrycznym lub aplikując odpowiednie substancje chemiczne, można wywoływać u człowieka różne stany świadomości - rozkosz, wstręt, a nawet wizje religijne. Z czasem nauki społeczne dowiodły, że nasze racjonalne myślenie poddane jest silnym ograniczeniom wynikającym z ewolucyjnej historii ludzkiego gatunku. Unikanie ryzyka, sprawiedliwy podział dóbr, podporządkowywanie się autorytetom, zachowania stadne, niezrozumienie prawdopodobieństwa, nepotyzm, a nawet pozamałżeński seks nie są wyłącznym produktem kultury, tylko efektem ewolucyjnych nacisków. To skutek działania doboru naturalnego, bo dzięki takim zachowaniom i reakcjom nasi przodkowie zwiększali szansę na przeżycie i rozmnożenie się. Co więcej – i tę wiedzę również zawdzięczamy postępom nauki ostatnich stu lat - w mózgu nie istnieje żaden ośrodek kierowniczy, a poszczególne części mózgu odpowiadające za różne funkcje ciała działają w pewnym stopniu autonomicznie. I zdecydowanie poza kontrolą świadomości.

Średniowieczne religijne objaśnianie świata zostało dziś całkowicie odrzucone, a Kościoły, pomne klęski w promowaniu swego obrazu świata, rzadko wypowiadają się na tematy bezpośrednio dotyczące nauk przyrodniczych, pozostawiając tę rolę rozmaitym harcownikom, zwykle szukającym rozgłosu teologom oraz drugorzędnym naukowcom (często w jednej osobie). Ci pseudonaukowcy promują na przykład tezę, że powstanie świata i rozwój życia na Ziemi musiały zostać zaplanowane przez istotę wyższą. W biologii te koncepcje występują ostatnio pod nazwą teorii Inteligentnego Projektu. Jego zwolennicy głoszą między innymi, że początkowa złożoność organizmów biologicznych i zachodzących w nich reakcji biochemicznych nie mogły powstać na drodze ewolucji prebiotycznej, czyli musiał je zaplanować i stworzyć jakiś inteligentny byt (w domyśle – Bóg). W fizyce z kolei pojawiają się głosy, że pewne stałe fizyczne musiały zostać dobrane przez Inteligentnego Projektanta, bowiem przy innych wartościach tych stałych nasz Wszechświat by nie powstał. Takie - mało inteligentne, jak łatwo zauważyć - idee mają wyraźnie antynaukowy charakter, gdyż nie wskazują sposobu, w jaki można by je poddać próbie falsyfikacji (czyli obalenia). Inteligentne Projekty dzielą ze Średniowieczem przekonanie, że to, czego nie wiemy, jest dziełem Boga i nie może zostać poznane (w filozofii takiego Boga nazywa się czasem „Bogiem luk”). Wybitny fizyk amerykański Richard Feynman ujął tę różnicę aforystycznie: Religia jest kulturą wiary, a nauka kulturą wątpienia. W kulturze nauki natrafienie na zagadkę jest bodźcem do intensyfikacji myślenia nad jej rozwiązaniem. W kulturze wiary zagadka jest bodźcem do samouspokajającego stwierdzenia, że „taka jest wola Boga”, a jeśli „Bóg tak chciał”, to nasza rola się kończy. To powoduje, że tresowanie małych dzieci do wiary w boską wszechmoc okalecza często nieodwracalnie ich psychikę, wydając na pastwę emocji i magii. Równie niebezpieczne jest wprowadzanie lekcji religii lub cenzury religijnej do nauczania szkolnego. Szkoła bowiem powinna być bastionem rozumu, a nie irracjonalnych przekonań.

Nieprzekraczalną różnicę w podejściu rozumu i religii do zagadnień filozoficznych widać szczególnie przy rozważaniu kwestii istnienia Boga. Ale najpierw dygresja. Łatwo jest udowodnić istnienie na przykład autora tej książki. Wystarczy zajrzeć do Internetu (uwaga dla mało domyślnych czytelników – to oczywiście żart!). Ale udowodnienie czyjegoś nieistnienia jest niemożliwe. Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, czy istnieje Xymen Ygrekowski. To, że kogoś nie ma w Internecie, nie jest wystarczającym dowodem na jego nieistnienie (choć wielu młodych ludzi tak uważa). Zawsze może się okazać, że istnieje pustelnik o tym nazwisku, żyjący z dala od cywilizacji i niekorzystający nawet z Facebooka i Instagramu oraz Twittera (naprawdę są tacy ludzie!). Wracając do kwestii istnienia Boga – w nauce należy udowodnić istnienie każdego proponowanego bytu, a więc również Boga. Teiści tymczasem wykorzystują fakt, że nie można wykazać nieistnienia Boga, zwłaszcza takiego, którego własności są nieokreślone. To fundamentalnie różne podejście nauki i religii nie oznacza, że nauka i religia są ze sobą sprzeczne. Logik Jan Woleński ujmuje to tak: Jeśli dwa zdania mają być wzajemnie sprzeczne, muszą być sformułowane w tym samym języku, nie etnicznym, tylko spełniającym formalne rygory logiczne. Uważam, że ateizm jest o tyle lepszy, że nie inwokuje bytów, które nie mają nic wspólnego z empirią, ale tylko o ile przyjmujemy pogląd, że nasza teoria świata ma być zgodna z doświadczeniemi . Zatem jeżeli chcemy, by „nasza teoria świata była zgodna z doświadczeniem”, czyli j eżeli chcemy zrozumieć otaczający nas Wszechświat i prawa nim rządzące, musimy zrezygnować z odwoływania się do Boga. Jeżeli natomiast ktoś wybiera religijną wizję świata, powinien zrezygnować z wypowiadania empirycznych sądów o świecie, bo religia nie jest drogą do jego poznania. Problem w tym, że za religią – a raczej religiami – z ich świętymi księgami, zakazami seksualnymi, żywieniowymi i higienicznymi stoją potężne instytucje. Większość zinstytucjonalizowanych religii ma swoich hierarchów i urzędników, pobiera podatki, sprzedaje usługi i jak każda grupa lobbystyczna próbuje forsować regulacje prawne, które umożliwiłyby im jak najlepsze funkcjonowanie. To właśnie ta zinstytucjonalizowana religia przegrała z nauką. Jej wizja powstania świata i jej święte księgi okazały się zbiorem starożytnych bajek nieprzydatnych w nowoczesnym społeczeństwie. Pomimo to zinstytucjonalizowane religie i ich hierarchowie usiłują w dalszym ciągu terroryzować państwa i ich obywateli swoimi wywiedzionymi z dawno przebrzmiałej doktryny zasadami. Przy czym to władztwo chcą rozciągnąć nie tylko na swoich wyznawców, ale również na niepodzielających tej wiary. To dążenie do zahamowania wiedzy, do ograniczania swobody myślenia i postępowania i do minimalizowania sprawczości autonomicznych jednostek ma swoje głębokie uzasadnienie. Kościoły jako instytucje totalne, jedynie egzekwując swoje zakazy i ograniczenia i trzymając ludzi w niewiedzy są w stanie nimi – nami! - rządzić i kierować. Tak więc hamowanie rozwoju nauki nie jest efektem ślepej wiary w dosłowność świętych ksiąg, a przynajmniej nie jest tylko tym. Jest też elementem przemyślanej - i wciąż skutecznej - strategii zachowania władzy.

Nadal jednak pozostaje pytanie, dlaczego ludzie wciąż wierzą w Boga. Przecież przestał on już zajmować się naszym zdrowiem (większość ludzi, gdy zaczyna się źle czuć, udaje się raczej do lekarza niż do kościoła). Nie od niego już zależy, czy szczęśliwie dotrzemy do celu podróży (kaplice na lotniskach świecą pustkami). Nie ingeruje on też raczej w nasze ziemskie sprawy, nie karze zbrodniarzy, ani nie nagradza sprawiedliwych. Ba, nie powstrzymuje nawet katastrof naturalnych, będąc rzekomo wszechmocnym. Nawet jeśli uznamy, że tylko część ludzi deklarujących się jako wierzący wierzy też w mądrość urzędników Pana Boga i we wszystkie dogmaty swoich Kościołów, to i tak nie sposób zaprzeczyć, że olbrzymia większość mieszkańców naszej planety w jakiegoś Boga (lub Bogów) wierzy. Dlaczego? Cóż, na pytanie o pochodzenie i funkcje wierzeń religijnych ludzie próbują znaleźć odpowiedź już od setek lat i sformułowano takich odpowiedzi tysiące. Ja mogę odpowiedzieć na nie jedynie, cytując bliski mi pogląd angielskiego matematyka i filozofa, Bertranda Russela: Fakt, iż jakiś pogląd jest szeroko rozpowszechniony, nie stanowi żadnego dowodu na to, że nie jest on całkowicie absurdalny. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że większość ludzkości jest zwyczajnie głupia, należy oczekiwać z dużym prawdopodobieństwem, iż powszechnie panujące przekonania będą raczej idiotyczne niż rozsądneii. W tej książce próbowałem wskazać m.in. na ewolucyjne i fizjologiczne podstawy wiary.

Pierwszą z nich są sny. Nie wiemy dokładnie, jaka jest funkcja marzeń sennych. Sądzi się dziś, że podczas tego procesu uwalniane są zasoby pamięci krótkotrwałej (coś jak usuwanie niepotrzebnych plików w komputerze). Sen jest procesem fizjologicznym, doświadczanym również przez zwierzęta domowe, o czym wie każdy, kto miał kiedyś psa. W marzeniach sennych (ale również w narkotycznych wizjach) można przeżyć wyjątkowo realistyczne przygody, które źle by się skończyły w prawdziwym świecie. We śnie możemy się spotkać z bliskimi, którzy już nie żyją, a z których rad korzystaliśmy, gdy jeszcze byli wśród nas. Powstaje pokusa, aby zapytać ich o zdanie lub odwołać się do ich pomocy. Senne wizje naszych przodków to prawdopodobnie praźródło bóstw opiekuńczych, które można przyzwać na pomoc przy rozwiązywaniu ziemskich kłopotów. To zatem fizjologia naszego mózgu stwarza poczucie istnienia niematerialnego świata istniejącego równolegle do naszego. I nic nie zmienia, że już greccy filozofowie dostrzegli, że każdy śni swój własny sen, a sny śnione jednocześnie przez różnych ludzi są ze sobą sprzeczne. Nie przenosimy się więc do innej rzeczywistości, a ta senna nierzeczywistość jest jedynie wytworem pracy mózgu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nim jeszcze narodzili się pierwsi filozofowie, sny były już interpretowane jako furtka do świata duchów.

Do łączenia się z duchami bliskich nam osób ludzie używali od dawna magii kontaktowej. Magia kontaktowa jest produktem pokrętnego ludzkiego myślenia i - w przeciwieństwie do marzeń sennych - nie spotykamy jej u zwierząt. W magii kontaktowej zakłada się, że to, co było kiedyś połączone, oddziałuje ze sobą również po rozłączeniu. Pochodzenie magii kontaktowej jest oczywiste. Ślady łap lwa lub jego odchody ostrzegają o możliwości spotkania z tym groźnym zwierzęciem. To, co było kiedyś połączone, nawet po rozłączeniu niesie ostrzeżenie. Przekonanie, że rozłączone części pozostają w dalszym ciągu w kontakcie ze sobą, skutkowało noszeniem amuletów, na przykład naszyjnika z kłów lub pazurów niedźwiedzia. Siła niedźwiedzia poprzez amulet przenosić się miała na noszącego go myśliwego. Podobnie działało spożycie mózgu lub serca pokonanego wojownika - jego odwaga i waleczność przechodziła na jedzącego. Wiara w magię kontaktową jest powszechna do dziś. Wielu wierzących nosi właściwy swojej religii amulet na szyi, tym chętniej, gdy pochodzi on ze świętego miejsca, w którym przebywało ich bóstwo (to już jak kontakt drugiego stopnia – to krzyżyk z Ziemi Świętej!). Z podobnych względów przechowujemy często pamiątki po naszych bliskich, a zakochani noszą kosmyk włosów bliskiej osoby. Czasem tę samą funkcję pełnią miniaturowe portrety. Insygnia władzy, takie jak włócznia czy korona, są przekazywane następcom. Magia kontaktowa jest sposobem na połączenie się z bóstwem i duchami przodków.

Takie amulety nie są jedynym sposobem kontaktowania się z bóstwami opiekuńczymi. Źródłem rytuałów przyzywających duchy jest jedna z najbardziej pierwotnych metod skutecznego działania, czyli powtarzanie czynności, które przyniosły powodzenie w przeszłości. Ewolucyjne pochodzenie tego zachowania również jest oczywiste. Warto systematycznie odwiedzać drzewo, na którym były smaczne owoce. Nie trzeba nawet znać pór roku. Wystarczy poczekać, bo zapewne kiedyś owoce znowu się na nim pojawią. Pamięć przeszłych wydarzeń - zarówno korzystnych, jak i stanowiących zagrożenie – daje zwierzęciu ewolucyjną przewagę. Przy czym wiele zwierząt nie tylko potrafi zapamiętać pojedynczą koincydencję (drzewa z owocami), ale cały szereg złożonych czynności, które poprzedzały odniesienie sukcesu. W pouczających eksperymentach na kurach i gołębiach Skinner udowodnił, że kilka ziarenek nagrody wystarczy, by ptaki nauczyły się wykonywać bardzo złożony ciąg czynności, obroty, podskoki itd. Widok tańczących lub grających w koszykówkę ptaków budził ogromne zainteresowanie, ale kolejne doświadczenia behawiorystów były jeszcze ważniejsze, bo w pewnym sensie ukazały nam źródła powstania czynności rytualnych. Jak pamiętamy, tym razem nagroda w postaci ziarna pojawiała się całkowicie przypadkowo i niezależnie od czynności, jakie ptaki wykonały, czyli ich zachowania nie miały żadnego związku z nagrodą. Niemniej utrwaliły się! Na ludzkie rytuały - na przykład wykonywanie osobliwego tańca i wypowiadanie złożonych zaklęć, które mają sprowadzić deszcz lub zapewnić skuteczne łowy – możemy patrzeć podobnie. Co więcej, w niczym nie przeszkadza, gdy taki rytuał nie pomoże – na pewno został zbyt niedbale odprawiony i po prostu trzeba go powtórzyć. Albo Bóg miał w tym czasie inne sprawy na głowie. Jednocześnie takie rytualne zachowania mają też określone funkcje psychologiczne. Na przykład dodają pewności siebie i stąd pewnie tak często widzimy sportowców, którzy wykonują znak krzyża przed meczem. Zachowaniem rytualnym z innego porządku jest chwytanie się za guzik na widok kominiarza albo odpukiwanie w niemalowane drzewo. Nie istnieje żaden związek miedzy rytualnym gestem i ewentualnym powodzeniem. To tylko stara ewolucyjna zasada powtarzania czynności, które kiedyś komuś skojarzyły się z sukcesem. Nieodparcie nasuwa się myśl, że gimnastyka rytualnego klękania, przysiadania, wykonywania gestów i kłaniania się w różne strony związana ze współczesnym przyzywaniem Boga to tylko rytualna czynność magiczna, w którą kiedyś uwierzyliśmy, zwłaszcza gdy tresura rozpoczęła się w dzieciństwie.

Efektem działania doboru naturalnego jest to, że niekorzystne mutacje są z puli genowej eliminowane, a cechy korzystne rozprzestrzeniają się w populacji. Niewątpliwie wiara w bóstwa opiekuńcze musiała być korzystna, skoro jest powszechna. Spróbujmy wskazać na te korzystne cechy. Człowiek – zwierzę bez kłów i pazurów - żył w ciągłym zagrożeniu przez drapieżniki, głód i choroby. Tylko ten, kto uniknął tych (i innych) niebezpieczeństw, mógł dotrwać do wieku rozrodczego i przekazać swoje geny. Zdobywanie pożywienia też zwykle wiąże się z ryzykiem i dobór faworyzował osobniki, które potrafiły rozsądnie wybierać pomiędzy zachowaniem ryzykownym, lecz mogącym przynieść zysk, a bezpiecznym - sprzyjającym zachowaniu życia i zdrowia. Do dziś ludzie mniej cenią zysk niż martwią się stratą tej samej wysokości. Ta asymetria zachowań wynika z trudności oszacowania ryzyka. Jak ujął to żartobliwie duński fizyk Niels Bohr Przewidywanie jest bardzo trudne, szczególnie przyszłości. A niepewność powoduje stres.

Stres to stan psychofizyczny, zwykle spowodowany strachem. U ludzi przyczyną tego strachu może być zagrożenie (ze strony drapieżników lub innych ludzi), zgubienie się, porzucenie przez partnera lub śmierć liskiej osoby. Na zagrożenie organizm reaguje, wysyłając do krwi hormony przygotowujące do walki lub do ucieczki. Hormony powodują, że zmysły się wyostrzają, mięśnie są lepiej ukrwione, ciśnienie krwi rośnie, serce bije szybciej. W przypadku, gdy zagrożenie jest krótkotrwałe, równowaga organizmu wraca do normy, ale długotrwały stres rozregulowuje organizm i ma niekorzystne skutki uboczne. Wskutek stresu układ odpornościowy osłabia się, przez co stajemy się podatni na choroby. Rośnie ciśnienie krwi i podatność na zawał serca. Obniża się płodność i zainteresowanie rozmnażaniem. To nie są warunki do posiadania dzieci – nie marnuj zasobów, podpowiada ewolucja. Tymczasem wiara może być ważnym mechanizmem obniżającym stres wywołany zagrożeniem, niewiedzą lub niepewną przyszłością. Bóg ingerujący w nasze ludzkie losy jest wyjątkowo dobrym samouspokajaczem. Taki Bóg zdejmuje z nas odpowiedzialność za własne czyny i zaniechania, zmniejszając w ten sposób poczucie winy. Taka była wola Boga – to nie nasza wina! Bóg jest również dobrym usprawiedliwieniem niewiedzy. (Bóg tak chciał - odpowiedział kiedyś jeden z moich studentów, gdy go spytałem, dlaczego reakcja przebiega w jedną, a nie w drugą stronę. I wcale nie żartował! Uznał to za wystarczające wyjaśnienie). W rzeczywistości jednak to dopiero nauka i postęp technologiczny uwolniły ludzi - również wierzących! - od większości przynajmniej niewyimaginowanych strachów. Człowiek nie jest już bezbronnym zwierzęciem pozbawionym kłów i pazurów. Większa część ludzkości nie głoduje i nie grozi nam śmierć z powodu choroby. Przyszłość nie jest tak niepewna jak dawniej. Ale mimo to religia pozostaje do dziś jednym z głównych czynników łączących ludzi i pozwalających im wspólnie przeciwstawiać się losowi zwłaszcza, gdy mogą liczyć nie tylko na wsparcie duchowe, ale i materialne ze strony wspólnoty. Życie z poczuciem przynależności jest ważnym czynnikiem obniżającym stres. Choć religia jest ważnym czynnikiem łączącym ludzi to jednocześnie wskazuje obcych, którzy do wspólnoty nie należą. A ponieważ obcy nie są bliźnimi (w oryginale Biblii to był „sąsiad”, nie bliźni. Tak jest nadal na przykład w angielskojęzycznych Bibliach), to zakazy Dekalogu takie jak „nie zabijaj” i „nie kradnij” w zasadzie jakby ich nie dotyczą. Podobnie jest w innych religiach. To dlatego chrześcijanie zabijali żydów i wyznawców islamu, a muzułmanie – chrześcijan (i żydów). Zresztą nawet wyznawanie wiary w tego samego (teoretycznie przynajmniej) Boga niewiele zmienia. Walki pomiędzy katolikami i prawosławnymi, katolikami i protestantami lub sunnitami i szyitami do dziś krwawo naznaczają historię ludzkości. Podczas wojny wszyscy powołują się na Boga. Napis Gott mit uns (Bóg z nami) był wygrawerowany na klamrach pasach hitlerowskich żołnierzy. A Niemcy wierzyli w tego samego Boga i w te same święte księgi, w które wierzyli na przykład zabijani przez nich Polacy.

Najgorsze zaś chyba, że sami wierzący – nie mówiąc o ich kapłanach i teologach – uparcie utrzymują, że tylko prawo boskie umożliwia ludziom odróżnienie dobra i zła. To wyjątkowo bałamutny argument. Z jednej strony pojęcie dobra i zła ewoluuje w czasie i jest różne w różnych kulturach (przypomnijmy sobie choćby jak bardzo i to na przestrzeni zaledwie dwustu lat zmienił się stosunek ludzi do niewolnictwa, nierówności ras czy praw kobiet). Z drugiej jednak najważniejsze zalecenia moralne bardzo wielu – może nawet większości - religii po oczyszczeniu z nadmiaru słów (oraz sporów o to, czy nie wolno jeść wołowiny, czy wieprzowiny i jeszcze w jakie dni tygodnia) sprowadzają się do tzw. złotej zasady. Cóż to takiego? Anegdota głosi, że pewien poganin gotów był przejść na judaizm, o ile mędrzec Hillel Starszy wytłumaczy mu Torę, stojąc na jednej nodze. Hillel bez namysłu podniósł nogę i powiedział: Nie czyń bliźniemu twemu, co tobie niemiłe: to cała Tora. Reszta jest komentarzem – idź i poznaj go. Inna wersja złotej reguły przypisywana jest rabinowi Akibie i głosi Kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Oczywiście złota reguła jest znacznie starsza od monoteistycznych religii basenu Morza Śródziemnego i różne jej odmiany można napotkać w tekstach starożytnego Egiptu, Chin, Indii czy antycznej Grecji. To podobieństwo systemów etycznych wskazuje na jeszcze wcześniejsze, czyli po prostu na ewolucyjne pochodzenie moralności. Poszukując źródeł moralności, można też odwołać się do argumentów zdroworozsądkowych. Spójność wczesnych ludzkich społeczności musiała opierać się na współdziałaniu, a współpraca jest skuteczniejsza, jeżeli wszyscy członkowie grupy uznają pewne reguły, które zapewniają każdemu bezpieczeństwo osobiste, dostęp do pożywienia i możliwość rozmnażania. Im dokładniej takie reguły były przestrzegane, tym lepsze było współdziałanie ludzi podczas łowów i walki, a grupa mogła być większa, co dawało jej przewagę nad innymi konkurencyjnymi grupami ludzi, u których niepisane prawa nie były przestrzegane. Łatwo można wskazać, że przynajmniej dwa przykazania dekalogu mówiące o niezabijaniu (członków grupy) i niepożądaniu żony (oraz wołu i innych rzeczy - rzecz jasna też tylko bliźniego, czyli sąsiada) są konieczne, aby zapewnić spójność grupy. Ciekawych argumentów na rzecz ewolucyjnego pochodzenia zachowań moralnych dostarczają też neuronauki – o kilku takich odkryciach wspomniałem pokrótce wcześniej.

Wierzenia religijne są wdrukowywane dzieciom we wczesnym okresie życia. Dziecku – zwłaszcza wychowywanemu w jednolitym kulturowo społeczeństwie - wydaje się potem, że jego wiara jest jedyna prawdziwa i ze zdziwieniem graniczącym z niedowierzaniem reaguje na to, gdy dowiaduje się, że ktoś może wierzyć w boskość kamienia, drzewa albo góry. Mało komu, a dzieciom zwłaszcza, starcza wyobraźni, by pojąć, że dokładnie tak samo jego przekonania wydają się dziwaczne wyznawcom innych religii. W rezultacie spór o przywileje religijne przeradza się często w krwawe wojny. Może politycy zajmujący się sprawami związanymi z religią powinni w ramach ćwiczenia z wyobraźni podstawić pod swoją wiarę jakąś urojoną religię, np. wiarę w przyjaznego ludziom Czerwonego Krasnoluda, i sprawdzić, czy proponowane przez nich prawa (lub wydatki z budżetu) nie wyglądają śmiesznie. Na przykład, czy warto wprowadzić do szkół publicznych lekcje z dobra świadczonego ludziom przez Czerwonego Krasnoluda i zatrudnić do tego specjalnych nauczycieli? Czy należy wprowadzić do każdej instytucji przedstawiciela Czerwonego Krasnoluda, biorącego udział w oficjalnych uroczystościach? Czy warto finansować specjalne domy, w których Czerwony Krasnolud mieszka (duchem, rzecz jasna. Albo przynajmniej brodą)? Czy powinno się finansować uniwersytety uczące studentów o Czerwonym Krasnoludzie? Czy powinno się wieszać symbol Krasnoluda – na przykład czerwoną czapkę z pomponem – w Parlamencie, w sądach i szkołach? Czy sztuka podważająca cnotę Sierotki Marysi obraża uczucia religijne wiernych i powinna być ścigana przez prokuratora? Czy za podeptanie czerwonej czapki sprawca powinien zostać wyrzucony z pracy, albo jeszcze lepiej trafić do więzienia?

A może po prostu byłoby najlepiej, gdyby państwo przestało zajmować się problemami zinstytucjonalizowanych religii i pozostawiło ich utrzymanie i los w rękach samych wiernych?

Na zakończenie pragnę podkreślić, że zgodnie z moimi liberalnymi przekonaniami uważam, że każdy człowiek może wierzyć, w co zechce. Zwłaszcza, jeżeli nie będzie próbował narzucać swych poglądów innym. W tej książce zwracałem uwagę na całkowitą klęskę wizji religijnej w starciu z metodą naukową w objaśnianiu świata materialnego. Jestem zdania, że wszelki irracjonalizm i wiara w magię i byty nadnaturalne utrudniają ludziom życie, ale nie chcę narzucać swoich poglądów innym – choć chciałbym jak najwięcej ludzi do nich przekonać – i rozumiem zarazem, że wiara daje wielu ludziom poczucie bezpieczeństwa, a nawet sensu istnienia. Ja po prostu wolę czerpać je z innych – rozumowych – źródeł.

Uważam wreszcie, że iwierzący, i ateiści mogą być zarówno przyzwoitymi ludźmi, jak kanaliami. Bycie dobrym człowiekiem nie zależy od wiary lub niewiary w Boga (albo Czerwonego Krasnoluda). Jak czytamy w Preambule do wciąż jeszcze obowiązującej Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej - zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł1 mogą działać wspólnie i czynić świat lepszym.



1. To zdanie napisaliśmy razem z premierem Tadeuszem Mazowieckim, przygotowując w 1993 roku wstęp do programu Unii Demokratycznej, partii mającej w swym składzie ludzi o skrajnie różnych poglądach, zarówno głęboko wierzących katolików, jak ateistów, których jednak łączyło poczucie służby społecznej. Najpierw próbowaliśmy napisać o wspólnych wartościach, ale ja nie chciałem się zgodzić na Invocatio Dei, a Premier na odwołanie do Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Po godzinnej wymianie argumentów za i przeciw zmieniliśmy podejście… i w ciągu dziesięciu minut powstało to zdanie, które cztery lata później weszło do Preambuły Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej.

i. J. Woleński. Wierzę w to, co potrafię zrozumieć. Copernicus Center Press. 2014, s. 147.






Towarzystwo Humanistyczne
Humanist Assciation