[ Strona główna ]

RACJE

NA WAKACJE :)





Ludwik Stomma

NIESZCZĘsna GEOPOLITYKA


[ Zamów książkę na stronie wydawnictwa ]


Jednym z najbardziej natrętnych wątków w historiozofii polskiej, schematem, który utkwił głęboko w świadomości i podświadomości narodowej, jest teza o odwiecznym i tragicznym położeniu geopolitycznym Polski, ściśniętej między dwoma wrogimi mocarstwami: Niemcami i Rosją. Jest to motyw specyficznie polski, gdyż nie spotykamy tego typu generalizujących narzekań np. u Węgrów, zagrożonych przez długi czas przez imperium osmańskie z jednej i cesarstwo habsburskie z drugiej strony; Finów, żyjących w cęgach szwedzko-rosyjskich etc. Jak wygląda ta sprawa w rzeczywistości dziejowej?

Zacznijmy od wschodu. Moskwa wybiła się ponad inne księstwa ruskie dopiero w wieku XIV. Decydujący wpływ miały tu mądre rządy Iwana Kality, który umacniał administrację w swoich domenach i oczywiście, wyznaczające przełom, rozgromienie Tatarów Mamaja na Kulikowym Polu 8 września 1380 r. Proces jednoczenia ziem Rusi północno-wschodniej trwał jednak jeszcze przez cały wiek XV. O zakończeniu tego procesu mówić można dopiero w okresie panowania Wasyla III (1505-1533). Tenże Wasyl właśnie podjął pionierskie próby ekspansji na zachód i zaczął wojny z Litwą, w wyniku których w 1514 r. zajął i podporządkował sobie Smoleńsk. Pierwszym wszakże carem, który zaczął prowadzić dość konsekwentną politykę antylitewską (co równało się antypolskiej) był Iwan IV Groźny (1530-1584), syn Wasyla III, wielki książę moskiewski od 1533 r. i car od 1547 r., który przygotował nawet plan rozbioru Królestwa polsko-litewskiego do spółki z cesarzem Maksymilianem H. Było to jednak czyste chciejstwo polityczne, plan nie oparty na żadnej realnej kalkulacji. Ani przez chwilę nie był Iwan Groźny w stanie stać się niebezpiecznym dla Polski i Litwy. Wręcz odwrotnie. Inicjatywa polityczna i militarna należała cały czas do Polaków. Dowodem — zwycięskie bitwy pod Czaśnikami 26 stycznia 1564 r., gdzie Mikołaj Radziwiłł „Rudy" rozbił armię Piotra Szujskiego, i pod Orszą, wkrótce potem, gdy w pościgu unicestwił idące Szujskiemu z pomocą oddziały Piotra Sierebriannego. Po cóż zresztą przyzywać tak zapomniane batalie? Wszyscy mamy przed oczami sugestywne płótno Jana Matejki Batory pod Pskowem. Król Rzeczypospolitej rozwalony na czymś na kształt tronu, a przed nim bojarzyn w futrze bijący głową o ziemię. Odpowiadało to sytuacji z roku 1582. Spójrzmy zresztą na mapę, gdzie znajduje się Psków. — Tuż przy ujściu Wielikiej do jeziora Pejpus, cztery dni marszu od Nowogrodu Wielkiego. W głębi Rosji! Kto tu jest, z przeproszeniem za słowo, agresorem?

Konsekwencją rządów Iwana Groźnego, którego błędów nie naprawili ani bezwolny Fiodor, ani Borys Godunow, była w Rosji „wielka smuta", czyli w dosłownym tłumaczeniu „wielki zamęt" (1605-1613). Słabość caratu okazała się tak beznadziejna, że prywatne poczty magnatów polskich wspierające Dymitra Samozwańca bez większego trudu zdobyły i obrabowały Moskwę (1605 r.).

O tym, jak się tam sprawowały, niech świadczą słowa posła rosyjskiego Teodora Szeremietiewa do Zygmunta III Wazy, wypowiedziane w pięć lat później:

Rozwięzły żołnierz wasz nie znał miary w obelgach i zbytkach: zabrawszy wszystko, co tylko dom zawierał, złota, srebra, drogich zapasów mękami wymuszał. Niestety! Patrzeli mężowie na gwałty lubych żon, matki na bezwstyd córek nieszczęsnych! Świeżą jeszcze rozpust i wyuzdań waszych zachowujemy pamięć [...]. Jątrzyliście serca nasze najobraźliwszą pogardą, nigdy rodak nasz nie był przez was nazywany inaczej, jak psem Moskalem, złodziejem, zmiennikiem. Od świątyń nawet Boskich nie umieliście rąk waszych powściągnąć. W popiół obrócona stolica, skarby nasze, długo przez carów zbierane, rozszarpane są przez was, państwo całe ogniem i mieczem okropnie zniszczone [...]".

Wasyl IV Szujski usiłował wzmocnić państwo i wyzwolić się spod dominacji polskiej. Bitwa pod Kłuszynem (4 lipca 1610 r.) i unicestwienie jego armii przez wojska Rzeczypospolitej pod Stanisławem Żółkiewskim oznaczały koniec nadziei. Sam car dokonał życia 12 września 1612 r. na zamku gostynińskim, w upokarzającej, polskiej niewoli. Dopiero dwadzieścia trzy lata później Michał Fiodorowicz Romanow wykupił jego prochy za 10 tysięcy rubli i 40 skór sobolich, nie licząc pomniejszych łapówek (jeden tylko poseł rosyjski wydał na nie 3684 ruble).

Zdecydowana przewaga polska utrzymywała się przez następne lata. Potwierdza to wygrana z łatwością wojna 1632-1634, zwieńczona polanowskim pokojem wieczystym, który był de facto potwierdzeniem dyktatu z Dywilino z 3 stycznia 1619 r. Ziemie: czernichowska, siewierska i smoleńska zostały przy Rzeczypospolitej, co oznaczało, że granica przebiegała przez przedpola Wiaźmy, 250 kilometrów od Moskwy! Władysław IV zrezygnował wprawdzie z uzurpowania tytułu carskiego, ale i za to kazał sobie zapłacić 20 tysięcy rubli. Pierwsze sukcesy w konfrontacji z Rzecząpospolitą odnosić zaczął właściwie dopiero car Aleksy, kiedy to jego wojska, pod dowództwem Iwana Chowańskiego (tego, co go pan Andrzej Kmicic podchodził), wdarły się na Białoruś i Litwę, zdobywając nawet Wilno (10 sierpnia 1655 r.). Aleksy sukces ten zawdzięczał jednak w znacznej mierze wtargnięciu do Polski Szwedów (kapitulacja wielkopolskiego pospolitego ruszenia pod Ujściem miała miejsce 25 lipca). Następne lata to czas względnej militarnej równowagi. Bitwa pod Ochmatowem 29 stycznia — 2 lutego 1655 r. pozostała nierozstrzygnięta. Z kolei pod Płonką 28 czerwca 1660 r., gdzie ciężko ranny został Chowański, a przede wszystkim pod Cudnowem 27 września — 1 listopada tegoż roku odniosły wojska Rzeczypospolitej efektowne zwycięstwa. Z pewnym uproszczeniem powiedzieć można, że szala przechyliła się w sposób decydujący na stronę rosyjską dopiero po reorganizacji państwa rosyjskiego przez Piotra Wielkiego (1682-1725), a ściślej jeszcze — w dniu jego zwycięstwa pod Połtawą 8 lipca 1709 r.

Spróbujmy teraz, w równie skrótowym zarysie, rozpatrzyć dziejową sytuację Polski na flance zachodniej.

Podręczniki szkolne nie szczędzą nam wizji permanentnego konfliktu między Niemcami (napastnikami) i Polakami (obrońcami) za pierwszych Piastów. Rzecz nie była tymczasem bynajmniej taka prosta. Chrzest Mieszka I stanowił oczywisty dowód, że książę widział przyszłość Polski w związku z Zachodem. Czym zaś był dla Polski ów Zachód? Było nim Cesarstwo Niemieckie, któremu Otton I przywrócił właśnie pełny blask. Jest dosyć zabawne nieustające podkreślanie, że Mieszko przyjął sakrament „z rąk czeskich", a nie niemieckich. Toż królowie czescy uznawali zwierzchność cesarzy i im zawdzięczali korony. Ową zwierzchność uznawali również Mieszko I i Bolesław Chrobry. W roku tysięcznym, w Gnieźnie, nie spotykali się równi partnerzy, ale zwierzchnik Otton III i zwierzchnictwo owe w pełni uznający Bolesław Chrobry. Bolesław uzyskał tu status niejako rządcy wschodniej prowincji Cesarstwa. Jakże dobitnie zaznaczał to akt nałożenia na jego głowę diademu cesarskiego, co równało się uprawnieniu Chrobrego do dokonywania inwestytury biskupów. Była to również symboliczna zgoda na koronację — również z nadania cesarskiego. Sytuacja zmieniła się znacznie po śmierci Ottona III i rozwianiu się jego uniwersalistycznych planów. Bolesław, owszem, wszedł w konflikt z Henrykiem II. Działał jednak w porozumieniu i w aliansie z Henrykiem Bawarskim, Henrykiem margrabią Schweinfurtu i rodzonym bratem cesarza Brunonem. Po stronie Henryka II opowiedzieli się natomiast między innymi Czesi. Nie było tu więc cienia opozycji: Niemcy — Polska, a tym bardziej: Niemcy — Słowianie. Były to par excellence, podobnie jak ongiś bitwa pod Cedynią stoczona przez wojsko Mieszka I, rozgrywki wewnątrz skłóconego i rozbitego na zmienne koalicje Cesarstwa. W ramach takich samych rodzinnych kłótni zaatakowali Kazimierza Odnowiciela Czesi, a wsparł Henryk III. Układ taki trwał, generalnie rzecz biorąc, aż do czasów Wielkiego Bezkrólewia w Cesarstwie (1254-1273), które, obok konfliktu z papiestwem, zadecydowało ostatecznie o degeneracji idei Cesarstwa i o jego rozbiciu feudalnym. Jeżeli nawet, bardziej propagandowo niż w zgodzie z historycznymi faktami, uznawać będziemy, że w XI i XII w. Polska była zagrożona przez Niemców, to w każdym razie niebezpieczeństwo to minęło w połowie XIII w. i przez następnych sześćset lat nie sposób mówić o jakimkolwiek nacisku militarnym na nasze zachodnie granice.

Oczywiście, acz jest to niebywałe uproszczenie, za wcielenie germańskiego Drang nach Osten można uznać politykę Krzyżaków. Sprowadzenie przez Konrada Mazowieckiego w 1226 r. rycerzy Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego wydawać zaczęło zatrute owoce już z początkiem wieku XIV. Nie pierwszym, ale nie mogącym być już zlekceważonym, znakiem nadciągającego niebezpieczeństwa była zdradziecka napaść Henryka von Plotzke na Gdańsk 13 listopada 1308 r. Zaczęła ona cykl zbrojnych i dyplomatycznych walk z Krzyżakami, które trwać będą przez półtora wieku, symbolicznie rzecz biorąc do utraty przez nich Malborka w 1460 r. (pokój toruński z 1466 r. był już tylko potwierdzeniem i usankcjonowaniem zaistniałego stanu rzeczy). Zagrożenie krzyżackie zmieniło się z biegiem dziejów w pruskie, ale do tego mamy jeszcze prawie dwa i pół wieku, jeśli za cezurę uznamy koronację Fryderyka Hohenzollerna (odtąd Fryderyka I). Warto zauważyć bliskość tego wydarzenia i bitwy pod Połtawą. W ciągu jednego dziesięciolecia wytworzył się układ; w którym Rzeczpospolita znalazła się faktycznie w germańsko-rosyjskich cęgach z niewielkimi możliwościami politycznego manewru, zredukowanymi do stawiania na jednego z sąsiadów i prób niedopuszczenia do ich aliansu nad polskimi głowami. Nie zmieniło to faktu, że był to układ nowy, zrodzony na przełomie XVII i XVIII w., którego nie można rzutować na całe dzieje Polski i podnosić do rangi ich „odwiecznego" fatalizmu.

Przez sześć wieków podobna koniunktura nigdy nie miała miejsca. Wręcz odwrotnie — jeżeli rozpatrywać będziemy sytuację Polski w funkcji jej relacji z wschodnimi i zachodnimi sąsiadami, zauważymy długotrwałe okresy wyjątkowo wręcz sprzyjające. I tak na przełomie XVI i XVII w. mieliśmy do czynienia z Rosją w stanie wewnętrznego rozkładu, z drugiej zaś strony z równie bezsilną Rzeszą Niemiecką, która — jak pisze Peter Englund — „stanowiła niezwykły zlepek około 1800 na wpół niezależnych państewek i regionów, zamieszkałych przez około 20 milionów ludzi. Były to księstwa i hrabstwa, niezależne miasta, posiadłości biskupie, obszary kościelne, wolne tereny będące własnością arystokracji, cesarskie nadania itd. Wszystkie te państewka, które w swej geograficznej kakofonii tworzyły wspólne państwo o nazwie Niemcy, różniły się od siebie zasadniczo".

Dodajmy od razu, że największe z nich: Bawarię, Brandenburgię i Saksonię lata świetlne dzieliły od demograficznej czy militarnej potęgi Rzeczypospolitej, nawet uwikłanej w konflikty z Turcją czy Szwecją. Jakby tego nie było dość, na trzydzieści lat (1618-1648) stała się Rzesza areną pełzającej i wyniszczającej wojny, podczas której grasowały po niej, zostawiając popioły, obce armie. Dlaczego Polacy nie wyciągnęli wtedy kasztanów z ognia, nie wykorzystali szansy? — Oto właśnie pytanie wadliwe, wynikające z wiary w przemieszczoną wstecz geopolitykę. Odpowiedź brzmi bowiem: z tego najprostszego powodu, że ani Zygmunt III Waza, ani Władysław IV nie rozumowali i nie mogli rozumować w kategoriach ewentualnego złowrogiego porozumienia niemiecko—rosyjskiego, gdyż nie byli jasnowidzami. Podobnie Zygmunt Stary, przyjmując 10 kwietnia 1525 r. hołd pruski na krakowskim rynku, nie tracił dziejowej okazji ucięcia łba pruskiej hydrze, a tylko ustanawiał siostrzeńca (Albrecht Hohenzollern był synem Zofii Jagiellonki) zarządcą lennym północnej prowincji, zapewniając sobie jego darmową pomoc wojskową w przypadku, gdyby zaszła taka potrzeba. I ten władca polski nie był astrologiem. A jednak podobnymi żalami i gdybaniami jest historiozofia polska bez mała wybrukowana. Mit jak zawsze nijak ma się do jakichkolwiek historycznych oczywistości i nie podlega korektom, nawet wtedy, gdy jest pochodną tak elementarnego pomieszania epok.

Z tym że owa koniunktura polityczna, która rozpoczęła się w początkach XVIII w., okazała się trwała. W ciągu następnych trzech stuleci właściwie tylko czterokrotnie Polacy mieli szansę uwolnić się od jej nieszczęsnej logiki. Pierwszy raz podczas wojny siedmioletniej (1756-1762), kiedy to Rosja o mało nie unicestwiła potęgi pruskiej. Usiłowali skorzystać z tej okazji Czartoryscy, przeprowadzając w sejmie m.in. reorganizację trybunałów i zwiększenie liczebności wojska (tzw. aukcje). Nic z tego nie wyszło. Zresztą niespodziewana zmiana aliansów po śmierci carycy Elżbiety i objęcie petersburskiego tronu przez głupkowato germanofilskiego Piotra III spowodowały szybki powrót do geopolitycznej figury wyjściowej.

Drugą, znacznie realniejszą, nadzieją Polaków był Napoleon I — pogromca Prus pod Jeną i Auerstedt (14 października 1806 r.). Żeby jednak kadłubowe Księstwo Warszawskie mogło przerodzić się kiedykolwiek w państwo z prawdziwego zdarzenia, konieczne było jeszcze zmuszenie do ustępstw Rosji. Rozwiała te marzenia zimowa klęska Wielkiej Armii, w której żołnierze Księstwa mieli znaczący udział. Pozostały patetyczna legenda i niezwykle rzadko później usprawiedliwiona faktami tendencja do szukania sojuszników za plecami zaborców (Francja, Anglia, ale również Turcja i nawet Japonia).

W dwóch następnych przypadkach los był już dla Polaków łaskawszy i zdołali jego uśmiech wykorzystać. Pierwszy raz w roku 1918, kiedy przegrani wyszli z wojny światowej wszyscy nasi zaborcy, co uniemożliwiło im przeciwdziałanie utworzeniu niepodległej II Rzeczypospolitej. Niestety, sprzyjająca aura nie potrwała długo. Niemcy hitlerowskie, przy biernej postawie Francji i Wielkiej Brytanii, pogwałciły kolejno wszystkie ograniczenia narzucone im w Wersalu i w krótkim czasie odbudowały swój potencjał militarny i przemysłowy. Bolszewicka Rosja nadspodziewanie szybko otrząsnęła się z rewolucyjnego chaosu, skutków wojny domowej i wojny z Polską, powracając, mimo znacznego ostracyzmu międzynarodowego, do grona światowych mocarstw. W tej sytuacji porozumienie Niemiec ze Związkiem Radzieckim, którego możliwość, wbrew przeciwstawnym ideologiom, zasygnalizował już traktat w Rapallo (16 kwietnia 1922 r.), musiało mieć tragiczne skutki dla Polski. Czarny scenariusz dopełnił się co do joty. Podpisany w Moskwie 23 sierpnia 1939 r. pakt Ribbentrop—Mołotow równoznaczny był z nowym rozbiorem.

Drugi raz historia uśmiechnęła się do nas w 1989 r. Postępujący rozkład wewnętrzny ZSRR umożliwił przeprowadzenie w Polsce reform ustrojowych, których konsekwencją okazała się suwerenność państwowa, na co władze i społeczeństwo RFN patrzyły przychylnym okiem, rozumiejąc, że przemiany nad Wisłą doprowadzić muszą do upadku muru berlińskiego i zjednoczenia Niemiec, co też się stało. Dodać przy tym należy, że połączenie RFN i NRD odbyło się w ramach struktur Unii Europejskiej, co daje gwarancję, że scalone państwo niemieckie potencjalnie nawet nie grozi agresywnym rewanżyzmem. Znalazła się więc III Rzeczpospolita w układzie najlepszym od trzystu lat. Na flance wschodniej (bufor białoruski nie ma większego znaczenia) — państwo rosyjskie, choćby już tylko z powodu problemów wewnętrznych, skłonne do kompromisów i porozumienia; na zachodniej — Unia Europejska otwierająca drzwi i proponująca w perspektywie wizję bezpieczeństwa we wspólnocie zjednoczonego kontynentu. Istna dziejowa gwiazdka z nieba! Najwyraźniej nie dotarło to w pełni do naszego społeczeństwa i schlebiającej mu w tym właśnie, co najmniej mądre, klasy politycznej. Miast budować trwałe dobrosąsiedzkie stosunki z Rosją, zaczęliśmy wyciągać historyczne resentymenty i pretensje, mianowaliśmy się obrońcami mniejszości wewnątrz ościennego państwa, nauczycielami demokracji i liberalizmu gospodarczego. Nie ma takiej łatki, której media polskie nie przypięłyby rosyjskim przywódcom, Rosji i Rosjanom. Nie ma takiej decyzji ani enuncjacji Kremla, w której nie dopatrywano by się kłamstwa, prowokacji, a w każdym razie drugiego dna. Stworzyło to już dzisiaj atmosferę, w której Moskwa postrzega nas, bo też ma ku temu podstawy, jako kraj dążący nie do przyjaznej koegzystencji, lecz przeciwnie, głuchy na dialog i usiłujący, nieraz wręcz bezinteresownie, szkodzić Rosji na politycznej i medialnej arenie międzynarodowej. Niestety, karykatura Rosji lansowana w Rzeczypospolitej nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Imperium może przechodzić trudności, nawet głęboki i strukturalny kryzys. Jego rezerwy surowcowe, ekonomiczne, demograficzne, kwalifikacje elit etc. pozostają jednak ogromne. Powrót na pierwszy plan jest więc tylko kwestią czasu. Znamy przykłady. Czy wtedy nie będziemy żałować naszej małodusznej krótkowzroczności?

Owszem, weszliśmy do Unii Europejskiej, co jest niewątpliwym sukcesem i zaczęliśmy już nawet korzystać z jej dobrodziejstw. Na planie politycznym prezentujemy się wszakże jako jej krzykliwi demonterzy. „»Nie!« dla ponadnarodowej zjednoczonej Europy". „»Nie!» dla europejskiego traktatu konstytucyjnego". „Nicea albo śmierć!". „Nie!« dla wspólnej europejskiej polityki zagranicznej". „»Nie!« dla europejskich sił zbrojnych"... Nie widać żadnej politycznej woli rzeczywistego zintegrowania się z Europą w ramach Unii, choć byłaby to pierwsza od wieków realna gwarancja bezpieczeństwa narodowego i państwowego. Nic też dziwnego, że nasze stosunki z Niemcami — jednym z filarów konstrukcji europejskiej — ulegają pogorszeniu. Czy jednak mogłoby być inaczej, skoro tutaj znowu kompleksy i urazy przyćmiewają elementarny zdrowy rozsądek? Na roszczenia prywatnych organizacji, dezawuowane zresztą kilkakrotnie (a ileż razy można?) przez najwyższe władze niemieckie, odpowiada sejm polski patetyczną uchwałą przenoszącą bezsensownie konflikt na poziom międzypaństwowy. Akt ten, świadczący skądinąd o zupełnej nieznajomości prawa unijnego, w którego myśl żaden rząd nie może zabronić swoim obywatelom zwracania się do sądów krajowych czy brukselskich, jest najczystszej wody tromtadractwem, szkodzącym jednak stosunkom polsko-niemieckim i mutatis mutandis pozycji Rzeczypospolitej w Unii. Czemu się zresztą dziwić, kiedy liczący się polityk polski, jakim jest bezspornie Lech Kaczyński, oświadcza: „Unia jest potrzebna, tylko powinna inaczej wyglądać". Innymi słowy, ledwo w Unii, już byśmy ją chcieli przerabiać na własne kopyto, nie oglądając się na współtowarzyszy. Co nas do tego upoważnia? Ależ właśnie (i jedynie) złudzenia narodowe, którym poświęcona jest ta książka, a które wpajają nam mit o jakowejś moralnej wyższości dającej prawo do pouczania innych.

Warto jednak zauważyć, że w tym akurat przypadku mamy do czynienia z dramatycznym paradoksem. Z jednej strony uznajemy paradygmat tragicznego geopolitycznego położenia Polski wciśniętej między dwóch wrogów, a przynajmniej dwustronnie zagrożonej. Ba, hołdujemy mu w tym stopniu, że naginamy do niego historię, przekształcając to, co zaledwie trzystuletnie (koniunkturalne, jak powiedziałby przedstawiciel nouveile histoire) w odwieczne i omal wrodzone. Z drugiej strony nie wyciągamy z tegoż paradygmatu, choćby znajdował dzisiaj częściowe uzasadnienie, żadnych logicznych wniosków. W latach trzydziestych XX w. Józef Beck nie miał w istocie żadnych atutów w ręku. Musiał więc grać, z wiadomym skutkiem, blotkami odległych aliansów. Polityka zagraniczna III Rzeczypospolitej dysponuje nareszcie mocnymi kartami. Zamiast je wykorzystywać, odwołuje się do jakże ulotnych, zaoceanicznych obiecanek. Historia est magistra vitae? – W każdym razie nie dla Polaków.

Artykuł jest rozdziałem z książki autora pt. „Polskie złudzenia narodowe”, wydawnictwo SENS, Poznań 2006 r.

27






Racje - strona główna
Strona "Sapere Aude"