Barbara Stanosz
PRAWDA NA ŁOŻU TORTUR
Nie należę do
entuzjastów wprowadzenia do programów szkolnych przedmiotu o nazwie
„filozofia”. Nazwa ta bowiem obejmuje bardzo różnorodne
rodzaje twórczości, których wartość edukacyjna jest niewątpliwie
nierówna, filozofowie zaś są dalecy od zgody: to, co jedni uważają za
cenny wkład w naszą wiedzę o świecie, inni uznają za bliższe
salonowemu gawędziarstwu lub pretensjonalnej poezji niż jakiejkolwiek
wiedzy, nawet w szerokim znaczeniu tego słowa. Ułożony przez filozofa
program nauczania filozofii w szkole byłby więc wyrazem jednej z
wielu kontrowersyjnych wizji filozofii, a ewentualny program
sporządzony przez grupę filozofów, reprezentujących odmienne jej
wizje, musiałby być wewnętrznie niespójnym owocem „zgniłego
kompromisu”, nie licującego z zadaniami powszechnej edukacji.
Filozofia ma jednak
pewien dorobek mocno związany z tymi zadaniami i przez nikogo
(wyjąwszy intelektualnych ekscentryków) nie kwestionowany. Jest nim
tzw. filozofia nauki, a ściślej – metodologia nauk, stanowiąca
nowoczesną postać głównego wątku tradycyjnej teorii poznania.
Dyscyplina ta opisuje i systematyzuje czynności zawodowe uczonych
oraz ich wytwory – pomocnicze (jak definicje i klasyfikacje,
obserwacje i eksperymenty) i docelowe (opisy i generalizacje
jednostkowych faktów oraz hipotezy wyjaśniające i ich kompleksy,
jakimi są teorie naukowe). Kodyfikuje rygory i kryteria poprawności,
respektowane przez uczonych (na ogół milcząco, bez formułowania ich
explicite) w ich działalności zawodowej i rekonstruuje cele, które
muszą oni mieć na oku, skoro wymagają tego od siebie i swoich
kolegów. Celem ostatecznym jest, oczywiście, dochodzenie do
prawdziwych, a w każdym razie wiarogodnych twierdzeń o świecie.
Znajomość rudymentów
metodologii nauk wydaje się niezbywalnym składnikiem intelektualnego
wyposażenia współczesnego „człowieka oświeconego”; bez
niej wiedza aplikowana w szkole pod mianem matematyki, fizyki,
biologii itd. jest nieodróżnialna co do swoich podstaw od wiedzy
magicznej. A taki właśnie obraz nauki wynosi z polskiej szkoły
przeciętny młody człowiek: obraz wiedzy tajemnej, bardzo luźno –
jeśli w ogóle – związanej z naturalnym, zdroworozsądkowym
poznaniem, którego dostarcza mu jego własny rozum i doświadczenie.
To, że nauka jest po prostu przedłużeniem zdrowego rozsądku, jego
oczyszczoną ze złudzeń, uporządkowaną i zdyscyplinowaną kontynuacją,
uświadamiają sobie tylko najbardziej przenikliwi, raczej wbrew niż
dzięki bagażowi szkolnej edukacji. Jeszcze mniej liczni są ci,
którzy, pozbawieni pomocy filozofa, rozumieją sens i uniwersalną
wartość dyscypliny myślowej praktykowanej w nauce; niewielu wie, że w
życiu społecznym dyscyplinę tego rodzaju systematycznie łamią wszelcy
indoktrynatorzy, szalbierczy politycy i tzw. specjaliści od
marketingu, aby więc nie stać się ich ofiarą, warto umieć
identyfikować takie nadużycia. Krótko mówiąc, znajomość przyjętych w
nauce, wzorcowych kryteriów ścisłości języka i zasadności twierdzeń
może uzbroić umysł ludzki w krytycyzm zarówno w sprawach
światopoglądowych, jak i społecznych, czy zgoła osobistych.
Rozwijaniu krytycyzmu, które polscy edukatorzy czasem gołosłownie
deklarują, dobrze służyłoby wprowadzenie metodologii nauki do
programów szkolnych.
Sprzyjałaby temu
również pozaszkolna popularyzacja tej dyscypliny filozoficznej w
formie publikacji książkowych i medialnych. Książki poświęcone tej
tematyce należą jednak do rzadkości wydawniczych, a w popularnych
mediach jest ona po prostu nieobecna. Telewizja, gazety codzienne i
tygodniki sprawiają wręcz wrażenie pozostających na usługach swoistej
mafii intelektualnej: grup zainteresowanych w obniżaniu społecznego
poziomu krytycyzmu. Informują z całą powagą o „udokumentowanych
cudach”, dokonanych przez papieża-Polaka, o miejscach i formach
boskich „objawień” oraz o osiągnięciach egzorcystów w
leczeniu z szatańskich „opętań”. Popularyzują astrologię
i parapsychologię oraz udostępniają swoje łamy szalbierzom wszelkiej
proweniencji (z reklamodawcami na czele), w imię pseudoliberalnej
zasady „kto chce, niech wierzy”. O tym, że rozumne
przekonania nie rodzą się z niczyjej chęci uwierzenia, lecz
przeciwnie – z wysiłku poznawczego nie zakłócanego przez
myślenie życzeniowe, ani o technikach odróżniania bełkotu i bredni od
sądów sensownych i zasadnych, nie dowie się (i nie nauczy na
przykładzie języka i argumentacji polskich publicystów) telewidz,
radiosłuchacz czy czytelnik prasy – nawet tej, która aspiruje
do zaspokajania potrzeb umysłowych inteligencji.
A student uniwersytetu?
Na ekskluzywnych seminariach i wykładach monograficznych niektórzy
moi koledzy zapewne nadal wykładają filozofię nauki i uświadamiają
walory porządnego, krytycznego myślenia, którego wzorców dostarcza
nauka. Ale uniwersytecka „masówka filozoficzna” rządzi
się w istocie tymi samymi prawami, którym podlegał jej odpowiednik w
tzw. komunizmie: wymogiem lojalności wobec doktryny światopoglądowej
preferowanej przez władze polityczne, a co najmniej powściągliwości w
aluzjach krytycznych wobec tej doktryny. Znajduje to dobitny wyraz w
organizowanych na uniwersytetach (często przy współudziale innych
instytucji) publicznych wykładach i debatach na tematy filozoficzne.
Jedna z takich debat,
poświęcona pojęciu prawdy, a zaanonsowana jako VI Debata
Tischnerowska (sic!), odbyła się 8 maja b.r. na Uniwersytecie
Warszawskim; jej współorganizatorem był wiedeński Instytut Nauk o
Człowieku, a patronem dziennik Rzeczpospolita.1 Wzięli w niej udział
trzej filozofowie – profesorowie Leszek Kołakowski, Krzysztof
Michalski i Władysław Stróżewski – oraz historyk, prof. Janusz
Tazbir, i poeta, Adam Zagajewski. Słuchacze zapełnili największe
audytorium uczelni. Oto co o pojęciu prawdy powiedzieli im
filozofowie.1
Jako motto obrali sobie
fragment biblijnej konwersacji między Jezusem a Piłatem, kończący się
pytaniem Piłata „Cóż to jest prawda?” (pytanie to
narzuciłoby się każdemu, kto, jak Piłat, usłyszałby od Jezusa
zagadkowe słowa: „Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego
głosu” [podkreślenie moje, B.S.]). Stwierdziwszy, że Jezus nie
odpowiedział Piłatowi na to pytanie, trzej filozofowie dołożyli
starań, by wykazać, że odpowiedzieć na nie nikomu się nie udało
(Kołakowski), że nie warto się nim szczególnie interesować, bo –
jak nauczył nas Jezus Chrystus – są sprawy ważniejsze niż
prawda (Michalski) oraz że nasze pragnienie prawdy jest „roszczeniem
absolutnym” – roszczeniem do wiedzy, jaką dysponuje tylko
Bóg (Stróżewski). Pierwszy z nich zauważył też, że (co każdy widzi)
klasyczna, Arystotelesowa definicja prawdy jako zgodności z
rzeczywistością nie podaje kryterium, które pozwalałoby odróżnić
prawdę od nieprawdy; nie zauważył natomiast, że (co każdemu wiadomo)
w szerokim zakresie interesujących nas spraw zgodnie odróżniamy
prawdę od fałszu, stosujemy więc pewne kryteria, które rzucają
światło na sposób, w jaki rozumiemy pojęcie zgodności z
rzeczywistością. Głównym z tych kryteriów, używanym zarówno w życiu
codziennym, jak i w nauce, a przy tym szeroko dyskutowanym przez
nowożytnych filozofów, jest doświadczenie zmysłowe. Nasz filozof o
nim nie wspomniał, a nazwiskiem Quine’a, który pojęciu temu
nadał intersubiektywny sens, posłużył się tylko dla ilustracji
twierdzenia, że od czasów Platona po dzień dzisiejszy bardzo wielu
ludzi rozmyślało nad kwestią, czym jest prawda; przytoczył natomiast
– szczegółowo i aprobująco – figlarne rozumowanie
starożytnych sceptyków, które miało prowadzić do wniosku, że
kryterium prawdy jest nieosiągalne ze względów logicznych. Z nowszych
filozoficznych konstatacji na temat prawdy omówił pogląd Heideggera
(skądinąd rekordzisty mętniactwa), według którego idea zgodności
zdania z rzeczywistością jest bardzo niejasna; nie wspomniał, że
Tarski i jego kontynuatorzy wyeksplikowali tę ideę z matematyczną
ścisłością, co znawcy przedmiotu uważają za jedno z największych
osiągnięć filozofii XX-go wieku (nazwisko Tarskiego padło tylko w tym
samym co Quine’a kontekście). Słuchacze nie dowiedzieli się
więc także, jakie warunki musi spełniać, w myśl tej eksplikacji,
język, którego zdaniom chce się konsekwentnie przypisywać wartość
prawdy lub fałszu; w szczególności – jak można uchronić pojęcie
prawdy przed największym niebezpieczeństwem: sprzecznością logiczną,
której groźbę sygnalizuje tzw. paradoks kłamcy.23
W zamian dowiedzieli się na koniec, że kontrowersje filozofów wokół
pojęcia prawdy są obojętne „rozumnemu człowiekowi”, który
nie uprawia tej profesji; pytanie, jak jest naprawdę, stawia on sobie
bowiem – i zawsze będzie stawiał – prawie wyłącznie w
kwestiach religijnych, takich jak: „Skąd się wziąłem na
świecie? Czy po prostu z czynności rozrodczych rodziców, czy też
jestem fragmentem jakiejś rzeczywistości przez Opatrzność
zaplanowanej i przyrządzonej...? Czy świat, w którym żyjemy, jest
celowo sterowany, czy też jest bezsensownym ruchem niezliczonych
atomów...? Czy zło i dobro to są po prostu konwencje nasze, czy też
to są realne jakości rzeczy?” Filozof nie powiedział, na jakiej
podstawie przyjmuje to empiryczne twierdzenie o naszym gatunku, ani
dlaczego komuś, kto nie ma takich dylematów, jest gotów odmówić cechy
rozumności.
Przyczyny nadużywania
słowa „prawda” przez teologów, polityków czy
reklamodawców nietrudno zidentyfikować. Motywacje filozofów, którzy
publicznie torturują to fundamentalne pojęcie teorii wiedzy, są mniej
przejrzyste, wolno jednak przypuszczać, że mają podobną naturę.
1.
Oddajmy sprawiedliwość historykowi: wypowiedź prof. Tazbira była
kompetentna, pouczająca i nieoportunistyczna.
2
Oto nieco uproszczona postać tego paradoksu: Rozważmy zdanie „To,
co teraz mówię, jest fałszem”. Jeśli zdanie to jest prawdziwe,
to jest fałszem, i odwrotnie, jeśli jest fałszywe, to jest prawdą.
|