Richard Dawkins

JAKI JEST POŻYTEK Z RELIGII?


Tym, co w religii zdumiewa mnie najbardziej, jest jej marnotrawstwo, jej ekstrawagancka, barokowa bezużyteczność. Przyroda jest skąpym księgowym, żałującym grosza, karzącym za najmniejszą rozrzutność. Gdyby dzikie zwierzę nałogowo wykonywało jakąś nieprzydatną czynność, dobór naturalny faworyzowałby jego rywali, zajętych zdobywaniem pożywienia lub rozmnażaniem się. Przyrody nie stać na frywolne zabawy. Króluje w niej bezwzględny utylitaryzm.

„Namrówczanie” to dziwny zwyczaj niektórych ssaków i ptaków, takich jak sójki. Tarzają się w mrowiskach, najwyraźniej dążąc do tego, by mrówki oblazły ich pióra. Nikt nie wie na pewno, jakie są pożytki z namrówczania. Być może jest to zabieg higieniczny – oczyszczanie piór z pasożytów1. Jednak niepewność, w jakim celu to robią, w niczym nie podważa powszechnego wśród darwinistów przekonania, że namrówczanie musi przynosić tym ptakom jakieś korzyści.

Religijne zachowania zajmują człowiekowatym dużo czasu i pochłaniają olbrzymie zasoby energii. Zbudowanie średniowiecznej katedry wymagało setek „roboczostuleci”. Kościelna muzyka i religijne malowidła w przeważającej mierze monopolizowały średniowieczne i renesansowe talenty. Tysiące, może miliony ludzi zmarło, nierzadko w mękach, deklarując lojalność wobec jednej religii i odmawiając zaakceptowania trudnej do odróżnienia alternatywy. Pobożni umierali dla swoich bogów, zabijali dla nich, pościli, znosili chłostę i żyli w celibacie.

Chociaż szczegóły doktryn i kultów religijnych różnią się w rozmaitych częściach świata, w żadnej znanej kulturze nie brakuje jakiejś wersji marnotrawiących czas i pieniądze, wywołujących wrogość i pozbawiających płodności rytuałów religijnych. Stanowi to wielką zagadkę dla każdego, kto myśli w kategoriach darwinowskich. Zastanawialiśmy się, dlaczego sójki namrówczają swoje pióra. Czy religia nie jest podobnym, wymagającym wyjaśnienia, wyzwaniem dla darwinizmu? Dlaczego właściwie modlimy się i oddajemy praktykom, które pochłaniają tyle naszego czasu i pieniędzy? Do czego ludziom potrzebna jest religia?

Słyszymy czasem, że wiara religijna chroni ludzi przed chorobami związanymi ze stresem. Nie ma na to przekonujących dowodów, ale nie byłoby w tym nic dziwnego. Całkiem sporą częścią tego, co lekarz może dać pacjentowi, stanowi pociecha i ukojenie. Mój lekarz nie praktykuje leczenia przez przykładanie rąk, jednak wiele razy poczułem się wyleczony z jakiejś lżejszej choroby jego uspokajającym głosem i inteligentną twarzą za stetoskopem. Efekt placebo jest dobrze udokumentowany. Tabletki bez żadnych farmakologicznych składników ewidentnie poprawiają stan zdrowia. Dlatego właśnie w testach farmakologicznych używa się placebo w grupach kontrolnych. Dlatego też wydaje się, że środki homeopatyczne działają, chociaż są tak rozcieńczone, że zawierają taką samą ilość składnika leczącego, jak placebo – czyli zero cząsteczek.

Czy religia jest placebo, które przedłuża życie dzięki zmniejszeniu stresu? Być może, choć krytycy tej teorii wskazują wiele okoliczności, w których religia wzmacnia stres, zamiast go zmniejszać. Moim zdaniem teoria placebo jest zbyt wątła, by wyjaśnić zjawisko o tak szerokim zasięgu. Nie sądzę, by religia istniała tylko dlatego, że obniża poziom stresu i tym samym zwiększała szanse na przeżycie naszych religijnych przodków.

Inne teorie pomijają argumentację typu darwinowskiego. Chodzi mi o stwierdzenia takie, jak: „Religia zaspokaja naszą ciekawość świata i ukazuje nam nasze miejsce na ziemi”. Albo: „Religia przynosi pociechę. Ludzie boją się śmierci, a religia przyciąga ich obietnicą życia wiecznego”. Wyjaśnienia te zawierają być może jakąś psychologiczną prawdę, ale nie tłumaczą istnienia religii na gruncie psychologii ewolucyjnej. Nie odpowiadają na pytanie, dlaczego umysł wyewoluował tak, by znajdować pociechę w przekonaniach, których fałszywość wyraźnie dostrzega. Marznący człowiek nie znajduje pociechy w wierze, że jest mu ciepło, a człowiek zaatakowany przez lwa nie szuka ratunku, wmawiając sobie, że to tylko królik.

Darwiniści przywiązują dużą wagę do rozróżnienia między tak zwanymi przyczynami bezpośrednimi i ostatecznymi. Wyjaśnień bezpośrednich dostarcza fizjologia i neuroanatomia. Nie ma w nich nic złego, są ważne i naukowe. Ja jednak zajmuję się darwinowskimi wyjaśnieniami ostatecznymi. Jeśli neurofizjolodzy znajdą w mózgu „ośrodek boga”, ja chcę wiedzieć, dlaczego ośrodek boga powstał i przetrwał. Dlaczego ci z naszych przodków, którzy mieli genetyczną skłonność do wykształcenia „ośrodka boga”, mieli większe szanse przeżycia niż ich rywale, którzy tego ośrodka nie wykształcili? Ostateczne pytanie darwinowskie nie jest ani lepsze, ani głębsze, ani bardziej naukowe niż bezpośrednie pytanie neuroanatoma, ale takie właśnie pytanie sobie stawiam.

Czy religia jest stosunkowo nowym zjawiskiem, które powstało po tym, jak nasze geny osiągnęły wysoki poziom zaawansowania ewolucyjnego? Jej powszechność przemawia przeciwko jakiejkolwiek prostej odpowiedzi. Moim zdaniem jednak ta wykształcona w drodze doboru naturalnego skłonność nie była skłonnością do religii per se. Dawała inne korzyści i tylko przypadkowo objawia się nam dzisiaj jako zachowanie religijne, które zrozumiemy dopiero wtedy, gdy je inaczej nazwiemy. W celu wyjaśnienia swej hipotezy odwołam się do naturalnej dla mnie jako zoologa analogii do świata zwierząt, nie będących ludźmi.

„Hierarchię dominacji” odkryto najpierw jako „porządek dziobania” u kur. Każda kura uczy się, które kury może pobić w walce, a które pobiją ją. W grupie z dobrze ustaloną hierarchią dominacji niewiele jest bójek. Stabilne grupy kur, które miały czas na ustalenie porządku dziobania, składają więcej jajek niż kury, u których porządek dziobania ciągle się zmienia. Może to sugerować „korzyść”, jaką przynosi zjawisko hierarchii dominacji. Nie jest to jednak dobre wyjaśnienie darwinowskie, ponieważ hierarchia dominacji jest zjawiskiem na szczeblu grupy. Farmerzy mogą się troszczyć o wydajność grupy, ale – poza bardzo szczególnymi okolicznościami, które tutaj nie zachodzą – dobór naturalny nie od tego zależy.

Dla darwinisty pytanie: „Jaki wpływ ma hierarchia dominacji na przetrwanie?” jest pytaniem nieuprawnionym. Poprawne pytanie brzmi: „Jaką indywidualną wartość dla przetrwania ma uleganie silniejszym kurom?”. Darwinowskie pytanie musi skierować uwagę na poziom, na którym może istnieć zróżnicowanie genetyczne. Zjawiska grupowe, takie jak hierarchia dominacji, nie prowadzą do zróżnicowania genetycznego, ponieważ grupy nie mają genów.

Oto jeszcze jeden przykład ze świata zwierzęcego. Ćmy wlatują w płomień świecy i wcale nie wygląda to na wypadek. Może się nam wydawać, że chcą złożyć ofiarę całopalenia. W jaki sposób dobór naturalny mógłby je faworyzować? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba spojrzeć głębiej. Zachowanie ćmy nie jest samobójstwem. To, co nam się jawi jako samobójstwo, jest tylko przypadkowym skutkiem ubocznym.

Sztuczne światło rozjaśnia nocne mroki od niedawna. Przedtem jedynym światłem w nocy było światło gwiazd i księżyca. Ponieważ oba te źródła znajdują się w optycznej nieskończoności, ich promienie są w praktyce równoległe, co czyni z nich idealny kompas. Wiadomo, że owady używają obiektów na niebie do dokładnego sterowania. Układ nerwowy owadów bezbłędnie stosuje zasadę praktyczną: „Utrzymuj taki kurs, by promienie światła padały na twoje oko pod kątem 30°”. Ponieważ owady mają oczy złożone, oznacza to faworyzowanie określonego ommatidium (indywidualna rurka optyczna promieniująca ze środka złożonego oka).

„Kompas świetlny” polega całkowicie na ciałach niebieskich, znajdujących się w nieskończoności optycznej. W przypadku źródeł bliskich, promienie światła nie są równoległe, ale rozchodzą się jak szprychy koła. Układ nerwowy używający reguły 30° w stosunku do świecy, jak gdyby była ona księżycem, nakieruje ćmę w zgrabnej spirali logarytmicznej prosto w płomień.

Jest to nadal, ogólnie rzecz biorąc, dobra zasada praktyczna. Nie widzimy setek ciem, które cicho i skutecznie kierują się światłem księżyca albo jasnej gwiazdy, czy nawet światłami odległego miasta. Widzimy tylko ćmy wpadające w płomień świecy w naszym domu i zadajemy niewłaściwe pytanie. Dlaczego te wszystkie ćmy popełniają samobójstwo? Zamiast tego powinniśmy pytać, dlaczego mają układ nerwowy prowadzący je przez utrzymywanie automatycznie ustalonego kąta promieni świetlnych. Tę taktykę zauważamy jednak tylko czasami – gdy zawodzi. Kiedy pytanie zostaje przeformułowane, znika tajemnica.

Zastosujmy tę lekcję do wyjaśnienia religijnego zachowania ludzi. Obserwujemy wielką liczbę ludzi – czasem niemal sto procent lokalnej populacji – żywiących przekonania, które zaprzeczają dającym się udowodnić faktom naukowym, jak również rywalizującym z nimi religiom. Ludzie nie tylko żywią te przekonania, ale poświęcają wiele czasu i środków na kosztowne działania z nich wynikające. Niekiedy za nie umierają lub zabijają. Zdumiewamy się tym tak samo, jak zdumiewamy się rzekomemu samobójstwu ciem. Skonsternowani pytamy: „Dlaczego?”. Powtórzę raz jeszcze: być może zadajemy niewłaściwe pytanie. Zachowanie religijne może być samobójczą, nieszczęsną manifestacją głębszej skłonności psychicznej, która niegdyś, w innych okolicznościach mogła być użyteczna.

Jaka to może być skłonność psychiczna? Co jest tu odpowiednikiem używania równoległych promieni księżyca jako użytecznego kompasu? Przedstawię własną propozycję, ale muszę podkreślić, że będzie to tylko przykład rozumowania, jakie mam na myśli. Znacznie bardziej niż do jakiejkolwiek konkretnej odpowiedzi jestem przywiązany do ogólnej koncepcji, że to pytanie powinno zostać przeformułowane.

Moja hipoteza dotyczy dzieci. W większej mierze niż jakikolwiek inny gatunek żyjemy dzięki nagromadzonemu doświadczeniu poprzednich pokoleń. Teoretycznie dzieci mogłyby się uczyć z własnego doświadczenia, że nie należy pływać w rzece pełnej krokodyli. Jednak istnieje korzyść selekcyjna dla mózgu dziecka wyposażonego w praktyczną regułę: „Wierz we wszystko, co mówią ci dorośli. Bądź posłuszny swoim rodzicom, starszyźnie plemiennej, szczególnie wtedy, gdy mówią poważnym, groźnym tonem”.

Do dziś pamiętam przerażające kazanie wygłoszone w kaplicy mojej szkoły, gdy byłem dzieckiem. Przeraża mnie też myśl, że mój dziecięcy mózg przyjął je dokładnie tak, jak tego chciał nasz katecheta. Opowiedział on nam historię o oddziale żołnierzy ćwiczących musztrę koło torów kolejowych. W pewnej chwili, gdy dowódca zamyślił się i nie wydał rozkazu zatrzymania, nawykli do wykonywania rozkazów bez zadawania pytań żołnierze wmaszerowali wprost pod koła nadjeżdżającego pociągu. Dzisiaj oczywiście wiem, że opowieść była nieprawdziwa, jednak wierzyłem w nią, gdy miałem dziewięć lat. Kaznodzieja chciał, byśmy my, dzieci, uważały za cnotę niewolnicze i ślepe posłuszeństwo rozkazom, niezależnie od ich niedorzeczności. I myślę, że rzeczywiście uważaliśmy je za cnotę. Zastanawiałem się, czy miałbym odwagę wykonać swój obowiązek, maszerując prosto pod pociąg.

Komputery, tak jak wyszkoleni żołnierze, robią, co im się każe. Niewolniczo wykonują wszystkie instrukcje, które są poprawnie podane w języku ich oprogramowania. Dzięki temu potrafią robić rzeczy pożyteczne, takie jak skomplikowane obliczenia lub edycja tekstu. Jednak, jako nieunikniony skutek uboczny, równie automatycznie, wykonują rozkazy szkodliwe. Komputery nie rozróżniają, czy instrukcja będzie miała dobry, czy zły skutek. Po prostu są posłuszne, tak jak posłuszni powinni być żołnierze.

To właśnie posłuszeństwo sprawia, że komputery są narażone na infekcje wirusami i robakami. Złośliwie napisany program, który mówi: „Skopiuj mnie i prześlij do każdego z twojej książki adresowej”, zostanie po prostu wysłuchany i wykonany, a potem wysłuchany i wykonany ponownie przez inne komputery, do których zostanie przesłany. Nie da się zbudować komputera, który będzie użytecznie posłuszny, a równocześnie odporny na infekcje.

Dobór naturalny buduje mózg dziecka ze skłonnością do wierzenia we wszystko, co usłyszy od rodziców. Właśnie ta cecha automatycznie naraża dziecko na zakażenie „wirusami” umysłu. Dziecko musi ufać rodzicom i ludziom starszym, których rodzice wskazują jako godnych zaufania. Automatyczną konsekwencją jest to, że „ufający” nie ma możliwości odróżnienia dobrej rady od złej. Dziecko nie może powiedzieć, że „jeśli będziesz pływać w rzece, zjedzą cię krokodyle” jest dobrą radą, ale „jeśli nie poświęcisz kozła przy pełni księżyca, plony będą kiepskie” jest złą radą. Obie brzmią podobnie. Obie są radami z zaufanego źródła i obie są wypowiedziane z wzniosłą szczerością, która wzbudza szacunek i wymaga posłuszeństwa.

To samo dotyczy twierdzeń o świecie, kosmosie, moralności i naturze ludzkiej. I oczywiście, kiedy dziecko dorasta i ma własne dzieci, przekaże im to wszystko, z tą samą, nieodpartą powagą.

Jeśli moje rozumowanie jest słuszne, należy oczekiwać, że w różnych rejonach geograficznych przekazywane będą inne arbitralne przekonania, nie mające żadnego potwierdzenia w faktach. Zostaną one przyjęte z takim samym przekonaniem, jak wiara w to, że nawóz ma dobry wpływ na plony. Powinniśmy także oczekiwać, że te nie oparte na faktach przekonania będą ewoluować w miarę upływu czasu albo przez losowy dryf genetyczny, albo w jakiejś formie analogicznej do darwinowskiego doboru, by w końcu wykazać znaczne odchylenie od wspólnego pnia. Przy geograficznym rozdzieleniu języki oddalają się od wspólnego pnia, jeśli upływa wystarczająco dużo czasu. To samo dotyczy tradycyjnych wierzeń i zakazów.

Dobór darwinowski wyposaża mózgi dzieci w skłonność do wierzenia ludziom starszym. Wyposaża je w skłonność do imitacji, a więc pośrednio w skłonność do szerzenia plotek, legend i wiary religijnej. Ukształtowane w ten sposób mózgi stają się podłożem nowego rodzaju niegenetycznej dziedziczności, która może dać podstawę do stworzenia nowego działu epidemiologii, a może także nowego rodzaju „niegenetycznego” doboru darwinowskiego. Sądzę, że religia jest jednym ze zjawisk, dających się wyjaśnić tego rodzaju niegenetyczną epidemiologią. Jeśli mam rację, religia nie ma żadnego wpływu na przetrwanie pojedynczych ludzi ani nie działa na korzyść ich genów. Korzyść, jeśli w ogóle można tu mówić o jakiejś korzyści, odnosi tylko religia.

Tłum. Małgorzata Koraszewska

Free Inquiry” 24 (5)

1 Chodzi tu o zachowanie określane zwykle angielskim terminem „anting”, obserwowane również u kotów, wiewiórek i małp. Według innej teorii zwierzęta w celach leczniczych wykorzystują kwas mrówkowy – środek silnie trujący wszy. Jeszcze inni twierdzą, że raczej ogrzewają organizm. (Przyp. red.)





Towarzystwo Humanistyczne
Humanist Assciation