Barbara Stanosz
WOLNOŚĆ OD ROZUMU
Prawo do żywienia nierozumnych przekonań jest w naszej kulturze tradycyjnie
respektowane. Nikt nikomu nie zabrania przyjmowania fałszywych lub
bezpodstawnych założeń ani wyprowadzania z czegokolwiek wniosków w
sposób nie skrępowany żadną logiką, z Arystotelesową włącznie. Wolno
też uważać za pewne lub wysoce prawdopodobne zdania, których
uzasadnienie jest bardzo wątłe albo metodologicznie wątpliwe, i które
wobec tego rozum doradzałby traktować z rezerwą.
Respektujemy
również swobodę wyrażania nierozumnych przekonań. Wolno je ujawniać
wprost, formułując owe przekonania w słowach lub pośrednio,
manifestując fakt, że się je żywi, w zachowaniach niewerbalnych.
Uważamy
to za dobre ludzkie prawo wynikające z elementarnych zasad zdrowego
współżycia społecznego, które ludzkość skodyfikowała pod mianem praw
człowieka; dokładniej – z prawa do wolności myśli i słowa.
A
jednak przeciwdziałamy irracjonalizmowi ludzkich przekonań, stosując
liczne, mniej lub bardziej formalne kryteria i środki. Czynimy to,
ponieważ wiemy, że niczym nieograniczone praktykowanie prawa do
wolności myśli i słowa miałoby fatalne skutki zarówno dla jednostek,
jak i dla społeczności ludzkich. Przekonania człowieka są bowiem,
obok jego osobistych interesów, determinantą podejmowanych przezeń
działań, a przekonania fałszywe popychają do działań jałowych,
nieskutecznych lub przeciwskutecznych z punktu widzenia owych
interesów. Interesy indywidualne zaś są w społeczeństwie na ogół
wzajemnie powiązane w sposób obliczony na względnie harmonijną
kooperację.
Najbardziej
oczywistą formą kontrolowania prawa do żywienia nierozumnych
przekonań jest powszechny obowiązek edukacyjny: egzekwując go
zaszczepiamy młodemu człowiekowi pewne racjonalne przekonania jako
obowiązujące. Nagradzamy w tym procesie tych, którzy przyswajają
sobie owe przekonania chętnie i skutecznie, opornych zaś karzemy co
najmniej oznakami dezaprobaty. Odmawiamy zatem ludziom prawa do
swobody przekonań w dziedzinie elementarnej fizyki, biologii,
matematyki itd. Kogoś, kto praktykowałby taką swobodę jako osoba
dorosła, odsuniemy od rozmaitych form społecznej współpracy, a w
szczególnie drastycznych przypadkach skażemy na pełną izolację.
Represjonujemy
w tym sensie nie tylko arbitralność przekonań w sprawach objętych
programem edukacji powszechnej. Pełnienie rozmaitych ważnych ról
społecznych wymaga pełnego konformizmu wobec wyspecjalizowanych
dziedzin poznania składających się na Królestwo Rozumu: nowoczesną
naukę. Konformizm taki nazywamy posiadaniem odpowiednich
kwalifikacji. Obejmuje on zarówno akceptację pewnego obszernego
fragmentu dorobku nauki, jak i gotowość do posługiwania się nim w
standardowy sposób, opisany przez klasyczną logikę, oraz do
przypisywania poszczególnym teoriom, twierdzeniom, czy prognozom nie
większej pewności, niż na to zasługują z uwagi na stopień swego
uzasadnienia. Za niedostateczne uznamy na przykład kwalifikacje
pedagoga, który jest ignorantem w dziedzinie psychologii rozwojowej,
czy ekonomisty, który – powiedzmy – lansuje jako
niezawodny środek antyinflacyjny posunięcie skądinąd kosztowne, a
niesprawdzone, lub takie, po którym spadek inflacji nastąpił w
zaledwie paru bardzo specyficznych przypadkach.
W
większości spraw nie tolerujemy też odchyleń od tzw. przekonań
zdroworozsądkowych, mimo że nie należą one do oficjalnej nauki.
Reagujemy na nie co najmniej deprecjonującymi epitetami („głupota”,
„naiwność” itp.) i również traktujemy je jako
dyskwalifikujące z punktu widzenia wymogów rozmaitych ról
społecznych. Na przykład ministra finansów, który planowałby
przyszłoroczne wpływy podatkowe, zakładając, że tym razem obywatele,
poruszeni jego morałami, nie odpiszą fikcyjnych darowizn od swoich
podatków, uznalibyśmy za osobę niekompetentną do sprawowania tego
urzędu.
Czy
kryteria, według których tolerujemy albo w takiej czy innej formie
represjonujemy irracjonalność ludzkich przekonań, są dobrze określone
i czy stosujemy je konsekwentnie? Łatwo uświadomić sobie, że tak nie
jest. Można wprawdzie sformułować pewne ogólne intuicje, którymi
kierujemy się w tej sprawie, lecz są one niezbyt jasne i w wielu
przypadkach niekonkluzywne. Na przykład, na ogół tolerujemy
nierozumne przekonania, które są stosunkowo nieszkodliwe (słabo
oddziałują na sferę zachowań) lub mogą przynieść szkodę jedynie temu,
kto je żywi; przeciwdziałamy żywieniu ich tylko przez te osoby,
których dobro żywo nas obchodzi, na przykład przez nasze dzieci.
Jednakże wielu z nas zaszczepia swoim dzieciom (lub pozwala, by
czynili to inni) pewne irracjonalne przekonania – religijne,
polityczne czy obyczajowe – nawet niekoniecznie własne, lecz
takie, których niepodzielanie jest źle widziane we wpływowych kręgach
naszej społeczności. Prawie wszyscy zaś jesteśmy gotowi przyznawać
rodzicom prawo do swobodnego kształtowania światopoglądu ich dzieci –
w istocie bez względu na przewidywalne skutki, jakie przyniesie to im
samym i społeczeństwu.
Represjonujemy
niektóre akty publicznego głoszenia irracjonalnych poglądów. Jakże
nieliczne jednak w porównaniu z rozmiarami tego zjawiska! I tu
kryterium szkodliwości społecznej stosowane jest bardzo
niekonsekwentnie. Piętnujemy propagowanie poglądów rasistowskich,
jako rodzących groźne konflikty lub po prostu krzywdzących, ale
równie (lub bardziej) konfliktogenne uprzedzenia narodowe, religijne
czy obyczajowe traktujemy dość wyrozumiale, łatwo znajdując dla nich
wyjaśnienia i usprawiedliwienia. Tolerujemy publiczne wypowiadanie
dziesiątków innych rodzajów nierozumnych twierdzeń i opinii, wśród
nich wielu takich, których upowszechnienie się przyniosłoby oczywiste
i niebłahe szkody społeczne. Oto garść przykładów świeżej daty i
rodzimego chowu. Wyrozumiale traktujemy pochopność uogólnień,
nieobiektywność ocen i bezzasadność prognoz formułowanych publicznie
przez polityków (na przykład, chóralnie wygłaszaną do niedawna
prognozę nieuchronnego „powrotu PRL” pod rządami SLD i
PSL). Jesteśmy skłonni usprawiedliwiać te zjawiska jako „naturalne”
w warunkach rywalizacji o władzę. Bez większych oporów rozciągamy to
usprawiedliwienie na zaangażowanych politycznie dziennikarzy i
rozmaite gadające głowy, z naukowymi włącznie, eksponowane w mediach:
tolerujemy praktykowaną przez nich stronniczą wybiórczość oraz
nadinterpretację faktów – nawet tak jawną, jak w przypadku
forsowanej ostatnio tezy o świadomym sprowokowaniu przez
komunistyczne władze haniebnego pogromu kieleckiego. Przykładanie
różnych miar do zjawisk tego samego rodzaju, wyolbrzymianie ich lub
pomniejszanie, a nawet zwykłe fałszowanie faktów jesteśmy gotowi
„zrozumieć”, gdy stoją za nimi określone preferencje
polityczne (tym łatwiej, im preferencje te bliższe są naszym
własnym).
Nie
represjonujemy propagowania przekonań zabobonnych: prasa
systematycznie serwuje „horoskopy”, a w specjalnych
programach radiowych udziela się słuchaczom porad co do terminów, w
jakich – z uwagi na układ gwiazd – mogą z ufnością
nawiązać znajomość w celu matrymonialnym albo poddać się
niebezpiecznej operacji chirurgicznej. Głośnej propagandzie tzw.
medycyny niekonwencjonalnej nawet lekarze przeciwstawiają się rzadko
i niezbyt stanowczo. Zasada „kto chce, niech wierzy” jest
w tych sprawach uważana niemal za świętą.
Krzewienie
irracjonalnych przekonań światopoglądowych podlega wręcz oficjalnej
ochronie. Kościoły i związki wyznaniowe czynią to nie tylko bez
przeszkód, lecz przy mniej lub bardziej wydatnej pomocy instytucji
państwowych. Z pomocy takiej korzystają też profesjonalni filozofowie
przeciwni „uroszczeniom rozumu” i zalecający rozmaite
wizje świata konkurencyjne wobec tej, której dostarcza nauka. Z obu
tych źródeł nieustannie wypływa szeroki strumień myślenia nie
skrępowanego rygorami rozumu, a nawet języka: słowna postać takich
myśli jest na ogół niezrozumiała, wręcz bełkotliwa. Koncepcje
religijne podlegają wyłącznie sile inercji własnej tradycji i
autorytetowi aktualnych zwierzchników odpowiednich instytucji
wyznaniowych, ci zaś nie są bynajmniej zainteresowani w rozszerzaniu
sfery wpływów rozumu. Filozofie mają być z założenia kontrolowane od
wewnątrz, za pomocą krytyki profesjonalnej; założenie to jednak
rzadko bywa realizowane, głównie dlatego, że skuteczność racjonalnej
kontrargumentacji w stosunku do koncepcji irracjonalistycznych jest z
natury rzeczy bliska zeru.
Tak
więc tylko w ograniczonym zakresie i niezbyt konsekwentnie bronimy
się, jako społeczność, przed zjawiskiem rozpasania umysłu. Zapewne
nie powinniśmy czynić tego z żelazną konsekwencją; można znaleźć
argumenty przemawiające za tezą, że społeczne koszta rygorystycznych
praktyk w tej dziedzinie byłyby nie niższe niż straty, jakich
przysparzają nam chwasty nierozumności.
Straty
te jednak na pewno można obniżyć środkami, które – jak wskazuje
doświadczenie innych społeczeństw – nie grożą zniewoleniem
umysłów, a jeśli gwałcą prawo do wolności przekonań, to w najsłabszym
i raczej żartobliwym sensie tego słowa. Środkiem niekontrowersyjnym,
a zarazem najbardziej efektywnym jest podnoszenie tzw. wskaźnika
wykształcenia, tj. rozszerzanie społecznego zasięgu edukacji na
poziomie średnim i wyższym. Proracjonalistyczne oddziaływanie
edukacji można wzmocnić, oczyszczając jej programy z rozmaitych
treści nielicujących z rozumem (religijnych, ideologicznych itp.), i
kładąc nacisk na rozwijanie przez szkołę krytycyzmu i powściągliwości
poznawczej.
Są
też inne środki, rozsądne i z powodzeniem stosowane gdzie indziej.
Nie zakazując publicznego głoszenia przekonań jawnie bezpodstawnych
lub zgoła niezrozumiałych, można zadbać o to, by każde działanie tego
rodzaju miało status przedsięwzięcia prywatnego, nie finansowanego z
naszej wspólnej składki – budżetu państwa. Niech pretendenci do
karier politycznych i ich partie starają się nas uwieść (czy zwieść)
za swoje własne pieniądze, tak jak czynią to producenci kosmetyków i
proszków do prania. Niech kościoły i związki wyznaniowe werbują
dalszych wyznawców kosztem składek wyznawców już posiadanych, bez
sięgania do państwowej kieszeni. Niech autorzy dzieł astrologicznych,
bioenergoterapeuci itp. płacą za ewentualną reklamę w mediach, a
zbuntowani przeciwko rozumowi filozofowie niech sami finansują swoje
książki lub szukają sponsorów wśród entuzjastów swoich koncepcji,
zamiast ogłaszać je światu za dotacje Komitetu Badań Naukowych. Niech
takiej dotacji nie otrzyma historyk czy socjolog dobierający i
interpretujący fakty według potrzeb bliskiej mu ideologii;
dziennikarka zaś, która pragnie zrelacjonować treści przekazane
mieszkańcom pewnej chorwackiej wioski przez nawiedzającą ich Matkę
Boską (m.in.: „strzeżcie się niewierzących, bo to wszystko
przez nich”), niech nie może liczyć na honorarium z kasy
telewizji publicznej. Czy sięgniemy w końcu po środki tego rodzaju?
Bez
Dogmatu, nr
30, jesień 1996
|