[ Strona główna ]

RACJE

Numer 2 - LUTY 2020


Andrzej Dominiczak

HUMANIZM I POLITYKA

Sześć pomysłów na poprawę świata ... i jedno marzenie


21 sierpnia 1952 roku w Amsterdamie na kongresie założycielskim Międzynarodowej Unii Humanistycznej i Etycznej, przewodniczący obradom Julian Huxley zwrócił się do zebranych w te oto słowa:

"My, humaniści, nie moglibyśmy nazywać się humanistami, gdybyśmy nie odrzucili oficjalnych i tradycyjnych systemów przekonań i systemów filozoficznych. Nie możemy jednak zadowolić się przyjęciem postawy negatywnej; powinniśmy sformułować program pozytywny. Humanizm powinien mieć cechy jednolitego, rozwiniętego systemu: spójność i całościowość; jednocześnie jednak musi uwzględniać bogactwo i różnorodność realnie doświadczanej rzeczywistości. Humanizm musi również dopuszczać różne poziomy doskonałości rozwiązań, możliwych do osiągnięcia przez rodzaj ludzki na danym szczeblu rozwoju". 1

Słowa Huxleya warte są przypomnienia; historia działalności ruchu humanistycznego wskazuje bowiem, że w dużym stopniu podzieliły one los wielu innych słusznych i szlachetnych apeli. Przyjęte z uznaniem i zapewne nierzadko cytowane, nie stały się inspiracją społecznych i politycznych programów. Racjonalność i niezależność myślenia oraz odwaga, które tak się humanistom przydały w walce z religijnymi przesądami, polityką kościołów i siłą tradycyjnej obyczajowości, nie były i nie są równie konsekwentnie stosowane do badania innych obszarów życia i poszukiwań lepszych rozwiązań problemów społecznych. Tymczasem dla humanistów i krytycznej myśli z prawdziwego zdarzenia dogmatyczne myślenie i przesądy głoszone przez ekonomistów lub politologów, a powtarzane przez dziennikarzy i polityków, stanowić powinny równie łakomy kąsek, jak prawdy objawione zawarte w świętych księgach naszych praojców. Nie są to myśli nowe - z tego sposobu myślenia o świecie humanizm wyrastał w pierwszych dekadach minionego stulecia. W czasach, w których uniwersytecka "naukowa poprawność" nie działała jeszcze tak paraliżująco, a naukowcy aspirowali do roli wykraczającej poza status "badaczy owadzich nogów", niektórzy z nich posuwali się do formułowania myśli, które dziś - w dobie "postmodernistycznej poprawności" – przyjęto by w najlepszym razie z lekceważeniem. Przypomnijmy tylko trzy z nich, dla ilustracji, nie dlatego, że każda z nich jest w całości godna naszego poparcia.

Autorem pierwszej jest Bertrand Russell - filozof przez wielu uznawany za jednego z ojców współczesnego, laickiego humanizmu. W głośnym przed laty eseju pt. "Pochwała lenistwa" zawarł on taki oto projekt rozwiązania kwestii bezrobocia:

"Przypuśćmy, że w danym momencie pewna liczba osób zatrudniona jest przy produkcji szpilek. Ludzie ci produkują tyle szpilek, ile świat potrzebuje, pracując (powiedzmy) osiem godzin dziennie. Któregoś dnia ktoś dokonuje wynalazku, dzięki któremu ta sama liczba robotników może wyprodukować dwa razy więcej szpilek niż uprzednio. Ale światu nie potrzeba dwa razy więcej szpilek; szpilki są tak tanie, że nie podobna sprzedać ich więcej, nawet po niższej cenie. W świecie rozumnym wszyscy zatrudnieni przy produkcji szpilek skróciliby dzień pracy, z ośmiu do czterech godzin, i wszystko byłoby jak dawniej. W świecie rzeczywistym jednak takie rozwiązanie uznano by za demoralizujące. Ludzie nadal pracują osiem godzin, produkują za dużo szpilek, niektórzy pracodawcy bankrutują, a połowa dotąd zatrudnionych przy produkcji szpilek pozostaje bez pracy. Ostatecznie ilość czasu wolnego jest taka sama jak w świecie rozumnym, z tym że pięćdziesiąt procent ludzi jest całkowicie bezczynnych, podczas gdy drugie pięćdziesiąt przepracowuje się bez potrzeby. W rezultacie czas wolny, zamiast być źródłem powszechnej szczęśliwości, staje się przyczyną nędzy. Czy można sobie wyobrazić coś równie szalonego?" 2

Twórcą drugiego, wartego przypomnienia, projektu politycznego jest bodaj najwybitniejszy historiozof XX wieku, Arnold Toynbee, autor - między innymi - monumentalnej "Study of History": Swoją propozycję przezwyciężenia niektórych niedostatków demokracji, zawartą w głośnym przed laty "The Toynbee-Ikeda Dialogue", autor poprzedził taką oto pesymistyczną konstatacją na temat myślenia politycznego:

"Gatunek ludzki okazał się zadziwiająco twórczy i pomysłowy na polu technologii i równie zdumiewająco bezpłodny i nietwórczy na polu polityki. Liczba stworzonych dotąd możliwych, alternatywnych systemów politycznych jest bardzo mała, a większość z nich w praktyce okazała się niesatysfakcjonująca." 3

System, który obmyślił i rekomendował sam Toynbee, zwany przez niego merytokracją, miał słowami swego twórcy wyglądać następująco:

"Opowiadam się - pisał - za konstytucją, która dawałaby większości negatywną władzę, możliwość kontroli rządu poprzez prawo do veta w sprawach, w których w grę wchodziłyby najważniejsze interesy większości. Większość nie powinna jednak mieć prawa do powoływania rządu i sprawowania władzy w sensie pozytywnym. W mojej opinii najlepszą formą rządów byłaby merytokracja, ale nawet najbardziej bezstronnie i najmądrzej wyłoniona merytokratyczna władza nie powinna być wyłączona spod społecznej kontroli, gdyż nikt, nawet najbardziej oddani społeczeństwu ludzie nie są wolni od ludzkich ułomności, a także dlatego, że sama władza korumpuje.

Rządząca demokracja, którą mam na myśli, nie powinna być wyłaniana w powszechnych wyborach. Wszak jedną z najważniejszych wad demokracji, tak bezpośredniej jak i przedstawicielskiej, jest to, że działający w jej ramach politycy mają skłonność do przyznania priorytetu temu, czy zostaną wybrani lub ponownie wybrani. W swoim działaniu zdają się oni przywiązywać wagę raczej do wyniku w wyborach, niż do tego, co sami uważają za ważny interes publiczny. (...) Opowiadam się za utrzymaniem demokratycznej konstytucji w celu wyłaniania organu sprawującego społeczną kontrolę nad rządem, wykluczyłbym jednak wybory, jako metodę tworzenia rządzącej merytokracji. To rządzące ciało powinno być wyłaniane częściowo w drodze kooptacji, a częściowo w drodze nominacji. Kandydatów powinny wysuwać ważne społeczne i kulturalne instytucje, spoza świata polityki i gospodarki."4

Tyle Toynbee. Przenieśmy się teraz w czasie o kilka dekad, do lat dziewięćdziesiątych, by choć pobieżnie zaznajomić się z kolejną śmiałą koncepcją polityczną. Jej autorem jest Richard Rorty, głośny amerykański filozof i przedmiot wielu klasyfikacyjnych kontrowersji. W roku 1995 Rorty opublikował tekst, w którym poddał krytyce demokrację partyjną, zwaną przez niego "polityką ruchu" i w jej miejsce zaproponował system, który sam określił jako "politykę kampanii".

Uczestnictwo w ruchu - powiada Rorty - wymaga umiejętności postrzegania poszczególnych, skierowanych na konkretne cele akcji jako faz czegoś od nich większego - biegu spraw ludzkich opisywanego jako proces dojrzewania ... Polityka nie jest już tedy polityką - jest raczej macierzą, z jakiej ma się wyłonić coś w rodzaju "nowego bycia w Chrystusie" św. Pawła, czy "nowego socjalistycznego człowieka" Mao. Ten rodzaj polityki zakłada, że trzeba zmienić świat do gruntu, tak aby nowe piękno mogło się narodzić". W jej miejsce Rorty proponuje "politykę kampanii", wolną od takich pojęć jak "dojrzewanie", "rosnąca racjonalność", i "postęp historyczny", bez których "polityka ruchu" nie potrafiłaby siebie uzasadnić i nie mogłaby nadać sensu żadnemu ze swych poczynań. Kampanie zmierzające do takich celów, jak przyznanie praw związkowych bezpaństwowym robotnikom plantacji, zakaz wjazdu ciężarówek na obszary alpejskie czy obalenie szczególnie skorumpowanego rządu mogą stać na własnych nogach. Intelektualistów naszego stulecia do podejmowania kampanii zniechęcała "potrzeba ustawiania zdarzeń w perspektywie" i popęd do organizowania ruchów wokół czegoś poza zasięgiem wzroku, czegoś umieszczonego w odległej perspektywie. Taka jednak postawa czyniła z tego co "najlepsze" przeciwnika tego, co po prostu "lepsze". A mądrzejsze - bardziej współziomkom życzliwe, bardziej człowiecze jest ogniskowanie uwagi na tym co lepsze, miast uganiania się za tym, co ponoć najlepsze. Postawa alternatywna nigdy i nigdzie nie pozwoliła dotrzeć do tego, co najlepsze, ale skłaniała do tego, by w zaślepieniu stanem doskonałym przegapiać, lekceważyć czy zaprzepaszczać wiele możliwości drobnych, lecz całkiem realnych ulepszeń; a i z tego jeszcze jest znana, że po drodze wyrządziła więcej krzywd niż naprawiła".

Czy wyżej przedstawione projekty są w całości zgodne z humanistycznym systemem wartości? Nie sądzę, na pewno nie w całości. Czy są realistyczne? Być może bardziej niż się na pierwszy rzut oka wydaje, nie po to jednak je tu przypomniałem i nie to stanowi o ich wartości. Przypominam je, bo ich autorzy, nie maniakalni ekscentrycy, lecz wybitni uczeni, zdobyli się na odwagę niedogmatycznego, nieskrępowanego i niekonwencjonalnego myślenia politycznego w poszukiwaniu rozwiązań lepiej chroniących ludzkie interesy i wartości. Pod tym względem zdają się lepiej spełniać proponowane przez Huxley'a kryteria humanistycznej tożsamości niż rzeczywiści członkowie ruchu humanistycznego. Nie twierdzę też, że każdy z przedstawionych tu projektów powinien być bezzwłocznie i w całej rozciągłości wcielony w życie. Status każdego powinien być przedmiotem krytyki, namysłu i debaty. Dopiero taki namysł i publiczna dyskusja mogłyby, w przyszłości, przynieść rozwiązanie wielu, zdawałoby się, nierozwiązalnych problemów i stopniową poprawę stosunków społecznych. Pomogłyby one również ukształtować środowisko myślowe, w którym obco będzie się czuł dziennikarz i polityk po raz kolejny i z namaszczeniem powtarzający pusty slogan lub prezentujący wątpliwą teorię jako niepodważalną prawdę. To samo myślowe środowisko powinno także zmniejszyć podatność elektoratu na wpływy populistycznych, demagogicznych i tak zwanych charyzmatycznych polityków, tak by nie mieli szansy na uzyskanie społecznego poparcia tylko dlatego, że skuteczniej niż inni manipulują emocjami.

II.

W części drugiej, ośmieleni przykładem Russella, Toynbee'ego i Rorty'ego, przyjrzymy się kilku wybranym wadom demokracji tradycyjnej i bez respektu dla status quo, w duchu protopii, przedstawimy pomysły rozwiązań nowych i zarazem bliższych humanistycznym wartościom i wizji stosunków międzyludzkich.

1. Demokracja zadaniowa - państwo tysiąca głów

Jedną z najważniejszych wad „demokracji realnej”, szczególnie niebezpieczną z humanistycznego punktu widzenia, jest właściwa jej polityczna i moralna legitymizacja lub wręcz „uświęcenie” walki o władzę. Demokracja władzę i walkę o władzę „uszlachetnia”, a tym samym umacnia relacje i rolę władzy w życiu prywatnym, społecznym i politycznym. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że pewne minimum władzy jest konieczne do zarządzania państwem, jednak nadmiar władzy, zwłaszcza władzy rozumianej jako panowanie, jest wręcz zgubny dla naszego ideału człowieka wolnego, racjonalnego i przyjaznego. Władza, przede wszystkim władza symboliczna i psychologiczna, wynosi jednych ludzi nad innych, upośledzając ich autonomię i naruszając godność każdego, kto jest jej poddany. Władza większa niż to konieczne godzi w ludzką podmiotowość i zdolność do samodzielnego myślenia lub wręcz samodzielnego życia, a groźna jest najbardziej w krajach o niskiej kulturze demokratycznej, zwłaszcza zaś tych, które demokrację „importowały” z innych krajów, bo ze względów historycznych i politycznych nie wypracowały jej własnego modelu.

Aprobata walki o władzę i uznanie skuteczności w tej walce za ważne kryterium oceny człowieka jest też zgubne dla wyznawanego w praktyce systemu wartości i relacji międzyludzkich. W kulturze politycznej ceniącej władzę i ludzi, którzy w tej walce zwyciężają, charakterystyczny dla systemu wolnorynkowego „wyścig szczurów” przyjmuje szczególnie brutalne formy. Podziwiamy zwycięzców i pogardzamy tymi, którzy przegrali. To dlatego w Polsce, inaczej np. niż w Europie Zachodniej, niemal nie walczy się z bezdomnością, a realne, choć skromne, zasiłki przysługują nie biednym, lecz tym, którzy, rodząc dzieci, przyczyniają się umacniania potęgi narodu.

Jeszcze inną wadą demokracji tradycyjnej jest upośledzenie roli czynnika merytorycznego w życiu społecznym i politycznym. Walka o władzę jako panowanie w praktyce wyklucza rywalizację rozumianą jako konkurs kompetencji. Nie liczą się ani osobiste umiejętności, ani merytoryczna motywacja, ani – tak naprawdę – obietnice wyborcze. Obietnice służą wyłącznie manipulacji, podbijaniu serc potencjalnych wyborców, gdyż w polskich realiach tylko skuteczna manipulacja emocjami może dać zwycięstwo wyborcze i władzę. Najważniejsze pod tym względem jest skuteczne wskazanie wroga i podtrzymywanie, a jeszcze lepiej umacnianie wrogości wobec niego. Wyłaniana w ten sposób władza nie może, nawet gdyby chciała, skutecznie działać na rzecz dobra publicznego.

Rozwiązaniem zalecanym w celu osłabienia skutków tego niefortunnego zjawiska jest na ogół przesunięcie dużej części władzy w dół, do społeczności lokalnych, żeby władza była „bliżej ludzi”. Rozwiązanie to ma zalety, jest jednak niewystarczające, zwłaszcza w warunkach polskich, gdzie niedorozwój kultury demokratycznej i instytucji stojących na straży prawa powoduje, że władza owszem, przesuwa się w dół, tam jednak, wolna od wszelkiej kontroli, umacnia się tym bardziej i nierzadko korumpuje. Zbliża się tylko fizycznie - ale politycznie się od ludzi oddala. Dlatego pod rozwagę podajemy zmianę bardziej gruntowną i całościową, wprowadzaną jednak ewolucyjnie, krok po kroku, w duchu zwanym coraz częściej protopią, wolną od wad przypisywanych klasycznym utopiom.

Proponujemy mianowicie zastąpienie obecnego systemu "demokracji zorientowanej na władzę" modelem, który nazywamy demokracją zorientowaną na rozwiązywanie problemów i wykonywanie zadań lub w skrócie demokracją zadaniową.

Na czym konkretnie polegałaby zmiana?

Model tradycyjny wyłania względnie trwałe instytucje władzy: prezydenta, rząd, parlament, samorządy lokalne itd. Instytucje te poświęcają wiele lub wręcz większość uwagi i energii umacnianiu swojej władzy - leży to w interesie ich politycznych szefów i pracowników, jest silnie zakorzenione w tradycji i politycznej obyczajowości; zaspokaja także osobliwą potrzebę wielu Polaków – tych mianowicie, którzy władzy pragną – dla siebie lub nad sobą. Większość Polaków nie wyobraża sobie życia bez władzy lub poczucia, że władza nad nimi czuwa albo wręcz nadaje ich życiu sens. Nie dotyczy to tylko zwolenników rządów autorytarnych. Na przykład członkowie Komitetu Obrony Demokracji, pytani przeze mnie kilka lat temu, czy szef tego ruchu nie wchodzi zanadto w rolę wodza, odpowiadali, że „okręt bez kapitana zatonie”. Nawet „koderzy” nie wyobrażali sobie działania ruchu społecznego protestu bez silnego przywództwa. Dlatego zmiany trzeba wprowadzać stopniowo, żeby możliwie wielu Polaków mogło się przekonać, że życie bez wodza jest możliwe i że można samodzielnie nadać mu sens.

Budowę demokracji zadaniowej należałoby zatem zacząć od likwidacji lub ograniczania roli instytucji, które realizują się głównie w panowaniu, czyli instytucji tzw. głowy państwa, prezydenta, który kosztuje nas setki milionów złotych i nie odgrywa żadnej konstruktywnej roli. Nie przypadkiem nazywamy go potocznie strażnikiem żyrandola. Polska doskonale poradziłaby sobie bez takiej „głowy”, tym bardziej, że w to miejsce proponujemy – i to jest główna idea tego projektu - zaproszenie do myślenia i działania na rzecz dobra wspólnego wielu tysięcy Polaków, którzy przejściowo włączaliby się do pracy zespołów zadaniowych pracujących nad problemami z dziedzin, w których byliby kompetentni, czy to jako eksperci w tradycyjnym sensie, czy jako eksperci społeczni6. Zespoły tego rodzaju byłyby powoływane przede wszystkim przez sejm, ale także przez samorządy lub zachowane urzędy centralne. Utrzymanie niektórych z nich, takich np. jak ministerstwo spraw wewnętrznych, byłoby zapewne konieczne, gdyż troska o skuteczne zapobieganie i zwalczanie przestępczości wymaga jednak codziennej, dobrze zorganizowanej pracy.

W nowym modelu kompetencje takich ministerstw byłyby jednocześnie osłabione i umocnione. Osłabione byłyby przez fakt ustawowego obowiązku powoływania zespołów zadaniowych do rozwiązywania wybranych problemów, a umocnione w wyniku likwidacji lub radykalnego ograniczenia roli premiera, który pełniłby głównie funkcje reprezentacyjne. Kontrolę nad pracą ministerstw pełniłby sejm, który powoływałby lub dymisjonował ministrów i innych szefów urzędów centralnych bez wywoływania kryzysu rządowego; wszak rząd w obecnym kształcie faktycznie by nie istniał. Istniałyby tylko instytucje wykonujące konkretne zadania, zarządzające a nie rządzące, a już na pewno nie panujące.

Jeśli ktoś uważa, że ten model zarządzania państwem jest naiwny i nierealistyczny, powinien wiedzieć, że istnieje co najmniej jedno państwo, które z wielkim powodzeniem daje sobie radę bez głowy państwa i bez rządu rozumianego jako zespół zarządzany przez premiera. W konstytucji tego kraju istnieje nawet zakaz powoływania głowy państwa, a prezydent pełni tam wyłącznie funkcje reprezentacyjne przez jeden rok, po czym na kolejny rok funkcję tę obejmuje kolejny członek tak zwanej Rady Federalnej. Krajem tym jest Szwajcaria, jedno z państw, na których zapewne warto się wzorować – my jednak nie proponujemy wprowadzenia w Polsce szwajcarskiego systemu politycznego. W szczególności nie zachęcamy do organizowania częstych referendów. Proponowane przez nas zespoły zadaniowe byłyby otwarte dla wielu tysięcy zainteresowanych obywateli i w tym sensie byłyby również bardzo demokratyczne, jednocześnie jednak byłyby bardziej merytoryczne i mniej podatne na manipulacje ze strony wpływowych kręgów finansowych, politycznych lub religijnych, co jest szczególnie ważne w polskich realiach.

Demokracja zadaniowa to projekt ideowy, mający na celu uszczuplenie roli władzy w życiu politycznym i społecznym, ale równie obiecujący w praktyce. To model demokracji „mądrej”, na pewno mądrzejszej niż obecna. Wolno wszak sądzić, że wśród kandydatów do pracy w zespołach powoływanych tylko na jakiś czas w celu rozwiązania konkretnego problemu, mniej będzie ludzi motywowanych głównie żądzą władzy, więcej zaś takich, którym naprawdę zależy na rozwiązaniu danego problemu i którzy są do tego merytorycznie przygotowani. To jednak nie znaczy, że dążymy do merytokracji. Jak powiedzieliśmy wyżej, zespoły zadaniowe byłby tworzone i kontrolowane przez ciała demokratyczne, a na szczeblu centralnym przez parlament: sejm lub senat. Parlament również przyjmowałby lub odrzucał wypracowane przez zespoły programy działania lub projekty ustaw, co zapewniałoby demokratyczną kontrolę nad ich pracą. Na szczeblu lokalnym natomiast powinny powstawać grupy zadaniowe do zadań lokalnych, powoływane i zarządzane organizacyjnie przez urzędy gminne.

Powtórzmy na zakończenie: w demokracji zadaniowej znacznie mniejsza byłaby rola walki o władzę i władzy jako panowania, a znacznie większa rola praktycznego zarządzania i merytorycznego podejścia do problemów. W pracę grup zadaniowych okresowo angażowałoby się wielokrotnie więcej bardziej kompetentnych i zaangażowanych obywateli, a wszelkiego rodzaju przywileje i honory związane ze sprawowaniem władzy byłyby znacznie mniejsze i stopniowo eliminowane. Z czasem instytucje państwowe i samorządowe przestałyby być postrzegane i nazywane instytucjami władzy. Stałyby się miejscem otwartym dla tysięcy obywateli pracujących na rzecz dobra wspólnego. Ich główną rolą, poza bieżącym zarządzaniem, byłoby tworzenie zespołów zadaniowych, organizowanie ich pracy i wprowadzanie nowych rozwiązań w życie.

Po przyjęciu systemu demokracji zadaniowej Polska byłaby z pewnością mądrzejsza, a Polacy bardziej wolni i upodmiotowieni. Czy jednak Polacy chcą być wolni i upodmiotowieni? Mam co do tego wątpliwości potwierdzone wynikami badań, w których wykazano, że tylko 3 proc. Polaków ceni sobie wolność głoszenia własnych poglądów a 0.2 proc. (słownie: dwie dziesiąte procenta) możliwość udziału w demokratycznym życiu społeczno-politycznym. Cóż, może to się kiedyś zmieni, tymczasem pod rozwagę podaję.

Koniec części pierwszej. Omówienie dwóch kolejnych pomysłów i jednego marzenia zainteresowani czytelnicy znjdą w następnym numerze Racji.



1. Julian Huxley, International Humanist, lipiec 1992

2. Bertrand Russell, In Praise of Idleness, Unwin Hyman Limited 1950

3. Arnold Toynbee, The Toynbee-Ikeda Dialogue, Man Himself Must Choose, Kodansha International Ltd.

4. Arnold Toynbee, The Toynbee-Ikeda Dialogue, Man Himself Must Choose, Kodansha International Ltd.

5. Richard Rorty, Movements and Campaigns, Dissent 1995.

6. Ekspertem społecznym nazywamy osobę zaangażowaną w działalność społeczną w wybranej dziedzinie życia społecznego lub kulturalnego. W toku swojej działalności osoby takie uzyskują często bogatą wiedzę i umiejętności w dziedzinie, którą się zajmują; w wielu przypadkach kompetencje te są społecznie i politycznie równie lub bardziej wartościowe jak wiedza typu akademickiego.








Racje - strona główna
Strona "Sapere Aude"