Helena Eilstein

GRZECH ATEIZMU


Bluźnierstwem jest posądzać Boga o istnienie.

Tadeusz Kotarbinski

W omawianym tu ujęciu twierdzeniem osiowym doktryny chrześcijańskiej jest to, iż warunkiem koniecznym zbawienia każdej poszczególnej jednostki jest „uwierzenie w Jezusa Chrystusa", warunkiem zaś niezbędnym ustanowienia tego warunku koniecznego było wydanie przez Boga swojego umiłowanego syna na mękę. Na tym stojącym przed każdą jednostką warunku niezbędnym skupię obecnie uwagę.

Według św. Jana nieodłącznym składnikiem „wiary w Chrystusa" jest „wierzenie mu" w sensie przyjęcia jego nauk moralnych. Zdolni do poznania prawdziwości Janowej chrystologii – a więc zdolni do zbawienia – są jedynie ci, którzy są moralnie godni zbawienia. Innych zło zaślepia – również na prawdziwość ontologicznego składnika Janowej chrystologii.

Niemniej uznanie tezy o istnieniu Jezusa również uważane jest za istotny składnik wiary w Chrystusa, czyli za warunek konieczny zbawienia. Na tym fundamencie Kościół ugruntowuje swoje stwierdzenie, że „nie ma zbawienia" poza nim. W artykule tym zajmę się właśnie owym składnikiem ontologicznym, a więc pozamoralnym warunkiem zbawienia.

Jak wiadomo, warunek ów od dawna sprawia uznającym go chrześcijanom kłopot ze względu na swoje konsekwencje moralne. Nie mógł na przykład być spełniony za życia przez osoby, które zmarły przed epoką działalności Chrystusa, gdyż według doktryny chrześcijaństwa dla zbawienia znaczenie ma jedynie to, co jednostka czyni i myśli za życia – nie wystarczy iluminacja pośmiertna. Temu kłopotowi sprostać ma wszakże mit, wedle którego „Jezus Chrystus zstępując do piekieł wyzwolił dusze sprawiedliwych, które oczekiwały swego wyzwoliciela na łonie Abrahama" (Kat., 633) Mimo etnocentrycznej wzmianki o „łonie Abrahama", Kościół – przynajmniej współcześnie (Kat., 634, 635, 637) – interpretuje ów mit tak, że „Chrystus otworzył bramy nieba [wszystkim] sprawiedliwym, którzy Go poprzedzili".

Pozostaje wszelako pytanie, czy zdolni dostąpić zbawienia, czy też, przeciwnie, w czambuł potępieni, są ludzie, którzy nigdy nie słyszeli o Chrystusie, nawet po jego odejściu. Konsekwencje moralne omawia­nego tu warunku zbawienia okazywały się, oczywiście, coraz bardziej rażące w miarę tego, jak ludzkość oddalała się w czasie od epoki peregrynacji Pawła po jego małej ekumenie poprzez czasy poznawania przez chrześcijan coraz nowych krain, lądów i ludów, poprzez wielkie odkrycie Orientu i Nowego Świata, aż po zupełnie niedawne odkrycia plemion zaszytych w wąwozach Nowej Gwinei.

Nieustannie wzrastały i wzrastają po dziś dzień rzesze ludzi niezdolnych do dostąpienia zbawienia wskutek niezawinionej przez siebie niewiedzy.

Sprawa ta, jak wiadomo, gnębiła bynajmniej nie wszystkich teologów chrześcijańskich w ciągu stuleci, znane są bowiem z historii okrutne wersje chrześcijańskiego etosu, w których świetle zaludnienie piekła przez ludzi, co na to grzechami osobistymi nie zasłużyli, nie budziło moralnej zgrozy. Inaczej jednak ma się sprawa w naszych czasach, w związku z o wiele większą wrażliwością moralną współczesnych chrześcijan i Kościoła.

Kościół nadaje obecnie odmienną niż tradycyjna interpretację omawianemu warunkowi koniecznemu. Twierdzi mianowicie, że „ci..., którzy bez własnej winy, nie znając Ewangelii Chrystusowej i Kościoła Chrystusowego, szczerym sercem jednak szukają Boga (kursywa moja, H.E.) i wolę Jego przez nakaz sumienia poznaną starają się pod wpływem łaski pełnić czynem, mogą osiągnąć wieczne zbawienie. Wiadomymi tylko sobie drogami może Bóg doprowadzić ludzi nie znających Ewangelii bez własnej winy do wiary, bez której niepodobna podobać się Bogu (Kat, 847, 848).

Wiara owych ludzi nie znających Ewangelii musiałaby jednak widocznie dotyczyć innych rzeczy niż istnienie Chrystusa i jego boskość, a wobec tego warunek konieczny zbawienia zostaje radykalnie zmodyfikowany.

Niemniej Kościół nadal obstaje przy tym, że „bez wiary niepodobna podobać się Bogu" (i dostąpić zbawienia, np. zostając w uznaniu swych cnót w stosunku do ludzi i innych stworzeń ziemskich oświeconym w sprawach ontologicznych po śmierci. Ktoś przekonany o fałszywości tezy o istnieniu Boga oczywiście nie może spełniać warunku „poszukiwania Go szczerym sercem". Według Katechizmu przeto „ateizm, negując istnienie Boga jest grzechem" (Kat, 2125). Również o agnostycyzmie Katechizm mówi, że chociaż „może niekiedy łączyć się z jakimś poszukiwaniem Boga, lecz może również być lenistwem sumienia moralnego". (Kat, 2128).

Na pierwszy rzut oka to, że ktoś przekonany o istnieniu Boga, nie uważa ateizmu po prostu za błąd rzeczowy lub fałsz w znaczeniu semantycznym, ale za skazę moralną i grzech, wydaje się ateiście absurdalne. Ateista nie złorzeczy Bogu, ponieważ niepodobna złorzeczyć komuś, w czyje istnienie się nie wierzy; z tego też powodu nie wadzi się z Bogiem jak Hiob (co jego świętoszkowatych przyjaciół gorszyło) i nie okrzykuje Boga carem, nie uwłacza mu też oskarżeniem o dopuszczanie do panoszenia się w świecie zła moralnego i niezasłużonego cierpienia. Nie obraża go również swoją tezą ontologiczną, ponieważ wątpliwość co do istnienia jakiejkolwiek istoty nie jest dla niej, jeżeli istota ta istnieje, obraźliwa: nieistnienie nie jest wszak winą ani przywarą.

Absurdalne – innymi słowy – wydaje się ateiście na pierwszy rzut oka to, że za winę czy skazę moralną poczytuje się komuś uznawanie sądu, który nie ma charakteru sądu moralnego. Nie ma nic absurdalnego w moralnym aprobowaniu lub potępianiu nie tylko pewnych czynów (jak również pewnych dyspozycji do działania oraz pewnych postaw emocjonalnych), ale i pewnych sądów o charakterze moralnym. Np. potępienia godne jest, w świetle etosu, z którym się solidaryzuję, utrzymywanie, że nie należy pomagać tym, którzy popadli w trudną sytuację życiową z powodu własnej nieopatrzności, lenistwa czy nałogu. Potępienia godne jest mniemanie, że do złoczyńców stosować należy ius talionis, (prawo odwetu) a więc wszystkich zabójców karać śmiercią, torturować tych, co torturowali swe ofiary, urządzać seanse wyszydzania tych, co w ten sposób znęcali się nad ludźmi, kiedy byli u władzy. Przykłady słusznego, zdaniem humanisty, moralnego potępiania szczerze wyznawanych przez pewnych ludzi sądów o charakterze moralnym można mnożyć w nieskończoność. Jednakże sądy niewartościujące, nie formułujące norm postępowania – nazwijmy je tutaj sądami nieaksjologicznymi – w szczególności zaś sądy negegzystencjalne (tzn. negujące istnienie czegoś) – powinny, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, być traktowane jako moralnie neutralne. Bez staczania się w absurd można je charakteryzować jako prawdziwe lub fałszywe, dobrze uzasadnione lub bezzasadne, dotyczące spraw dostępnych ludzkiemu poznaniu albo spraw mu niedostępnych, ale nie można ich charakteryzować w terminach przywary i cnoty, grzechu i zasługi moralnej. Tak, na pierwszy rzut oka, orzekać by należało o sądach negegzystencjalnych, niezależnie od tego, czego istnienie jest w odnośnym sądzie negowane : czy jedynego autora zarówno Iliady jak Odysei, czy poszukiwanych obecnie przez fizyków cząstek elementarnych antycypująco zwanych bozonami Higgsa, czy Boga.

Taka teoria odniesiona do wszelkich sądów nieaksjologicznych stanowiłaby jednak niedopuszczalne uproszczenie kwestii warunku niezbędnego racjonalności moralnego wartościowania sądów. W istocie rzeczy bowiem uznawanie przez kogoś pewnych sądów nieaksjologicznych niekiedy może być bez popadania w absurd oceniane przez jakąś inną osobę jako moralnie naganne. Może tak być wtedy, gdy uznawanie owych sądów jest wyrazem nagannej, zdaniem oceniającego, postawy życzeniowej. Innymi słowy, może być przedmiotem osądu moralnego to, że ktoś, niejednokrotnie wbrew mocnym dowodom przemawiającym przeciwko jego tezie, wierzy w coś, ponieważ zależy mu na tym, aby dany sąd był prawdziwy, jako że służy on do usprawiedliwienia jego moralnie nagannych (zdaniem oceniającego) postaw i czynów. Tak np. przekonanie, że Murzyni są tak samo niezdolni do samodzielnego życia, jak dzieci, i że nie ma wśród nich osobników dorównujących umysłowo przeciętnemu dorosłemu przedstawicielowi rasy białej, było w taki właśnie sposób, czyli w tak zwanej złej wierze, uznawane przez licznych obrońców instytucji niewolnictwa. Ileż to osób usprawiedliwia swoją nierzetelność w sprawach pieniężnych tym, że „wszyscy kradną". „Nieistnieniem" korelacji pomiędzy zachorowalnością na raka a paleniem tytoniu usprawiedliwiają producenci papierosów, wbrew ustaleniom nauki, swój dochodowy biznes, itd. Na tezę ogólną o neutralności moralnej wszelkich sądów negegzystencjałnych nie można się więc zgodzić.

Na tle powyższych uwag ogólnych nasuwa się pytanie, jak Kościół może w racjonalny sposób umotywować twierdzenie, że ateizm jest czymś moralnie nagannym, grzechem. Umotywowaniem takim oczywiście nie może być to, że ateista nie uprawia „cnoty religijności" (Kat, 2125), ponieważ niepodobna, aby religijnym był ktoś, kto uważa, że Bóg nie istnieje. Umotywowaniem nie może być i to, że ateiści interesujący się dobrem ludzkości poszukują jedynie sposobów polepszenia jej bytu w życiu doczesnym ludzi, o czym mówi Katechizm w ustępie 2124. Jeśliby bowiem teza o istnieniu Boga miała być fałszywa, to trudno by było uznać za rzecz naganną to, że ateiści stawiają przed ludzkością wyłącznie cele, które – przynajmniej ich zdaniem – dają się zrealizować w obrębie świata naturalnego. Za naganną moralnie trudno by im było w tym wypadku poczytać też akceptację poglądu – słusznego czy też niesłusznego – że religia z samej swojej natury stoi na przeszkodzie wyzwoleniu gospodarczemu i społecznemu ludzi, co się również zarzuca reprezentantom jednej z postaci współczesnego ateizmu (Kat, 2124).

Nawiasem mówiąc, pogląd o społecznej szkodliwości religii w istocie nie jest logiczną konsekwencją ateizmu jako takiego. Odrzucało go w związku z tym wielu dawnych ateistów, którzy, w sposób dla mnie odstręczający usiłowali nadać ateizmowi charakter tezy elitarnej, ezoterycznej, uznając religijność za pożyteczną dla „mas" (albo też uważając religijność „mas" za pożyteczną dla elity). Co do mnie samej, to w jednej z moich prac twierdzę (w kontekście krytyki Marksa), iż „doświadczenie poucza, że pytanie o to, czy religia gra w życiu społecznym rolę „postępową", czy „wsteczną", czy jest po stronie uciskanych, czy uciskających, jest pytaniem beznadziejnie źle postawionym, ponieważ zależy to od historycznego czasu i miejsca, jak i od typu odnośnych wierzeń religijnych i związanych z nimi instytucji. Z historii zaczerpnąć można wiele przykładów, kiedy wierzenia i organizacje religijne mobilizowały i organizowały ludzi do walki o cele, które u osoby o postawie humanistycznej (niezależnie od tego, jaki jest jej stosunek do hipotezy o istnieniu Boga) budzić muszą sympatię. Doświadczenie współczesnego świata również dowodzi, że nie tylko pewne typy wierzeń religijnych, ale i organizacje kościelne odgrywać mogą w pewnych warunkach doniosłą rolę w walce z uciskiem społecznym".

Naturalnie, wraz ze wszystkimi humanistami obstaję przy tym, że rolę wsteczną w społeczeństwie pełnić musi brak wzajemnego szacunku pomiędzy ludźmi wierzącymi i ateistami, pomawianie przez którąkolwiek z tych stron wszystkich w czambuł przedstawicieli strony przeciwnej czy to o prymitywizm intelektualny, czy to o jakąś skazę moralną.

Z uznaniem przeto, jako ważny symptom postępowych przemian w Kościele, odnotować powinni ateiści to, że stanowisko powyższe zbieżne jest z orzeczeniami zawartymi w materiałach Soboru Watykańskiego II, mianowicie w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym (paragrafy 19-21). Czytamy tam, iż „Kościół... chociaż odrzuca ateizm całkowicie, to jednak szczerze wyznaje, że wszyscy ludzie, wierzący i niewierzący, powinni się przyczyniać do należytej budowy tego świata, w którym wspólnie żyją, a to z pewnością nie może dziać się bez szczerego i roztropnego dialogu. Boleje więc Kościół nad dyskryminacją wierzących i niewierzących. Dla wierzących domaga się wolności działania, aby wolno im było w tym świecie budować również świątynię Boga. Ateistów zaś przyjaźnie zaprasza, by otwartym sercem rozważali Ewangelię Chrystusową".

Zauważyć trzeba, że znamienne różnice występują w ujęciu zagadnienia ateizmu pomiędzy wymienioną Konstytucją a Katechizmem. W pierwszym z tych tekstów ateizm nie jest „explicitnie” nazwany grzechem. Najbliżej do takiego zakwalifikowania go zbliża się stwierdzenie: „Zapewne nie są wolni od winy ci, którzy dobrowolnie usiłują bronić Bogu dostępu do swego serca i unikać zagadnień religijnych, nie idąc za głosem swego sumienia". Nie mówi się tam jednak, że ten zarzut intelektualnej nierzetelności dotyczy wszystkich ateistów. Dokument ten wymienia rozmaite źródła ateizmu. Jako jedno z nich podaje „krytyczną reakcję przeciwko religiom, a w niektórych krajach szczególnie przeciwko religii chrześcijańskiej". Stwierdza w związku z tym bezpośrednio po zacytowanych powyżej słowach, że „w takiej genezie ateizmu niemały udział mogą mieć wierzący, o ile skutkiem zaniedbań w wychowaniu religijnym albo fałszywego przedstawiania nauki wiary, albo też braków w ich własnym życiu religijnym, moralnym i społecznym, powiedzieć o nich trzeba, że raczej przesłaniają, aniżeli pokazują prawdziwe oblicze Boga i religii".

Taką wszakże genezę ateizmu przypisać można moim zdaniem jedynie pewnym spośród tych, których nazywam ateistami prostaczkami. Z krytyki bowiem, czy to z poznawczego, czy z moralnego punktu widzenia, takiej czy innej religii – lub wszystkich znanych krytykującemu odmian religii – żadną miarą nie można poprawnie wyprowadzić wniosku o niewiarygodności hipotezy o istnieniu Boga. Równie dobrze można przecież na podstawie takiej krytyki uznać, że religie te, czy też ich wyznawcy, nie „pokazują prawdziwego oblicza Boga" i rozpocząć poszukiwanie owego prawdziwego oblicza własnym wysiłkiem intelektualnym. A już na pewno za skrajną naiwność uznać trzeba usiłowanie ugruntowania ateizmu na obserwacji, że ludzie poczytujący siebie samych za wyznawców jakiejś religii częstokroć źle znają jej dogmaty, że bywają niedbali w praktykowaniu kultu, że częstokroć naruszają moralne przykazania owej religii.

Konstytucja wskazuje jednak również inne źródła ateizmu, wymieniając pośród nich „namiętny protest przeciw złu w świecie" oraz odrzucane przez nią oczywiście źródła czysto poznawcze: „Wielu, niewłaściwie przekroczywszy granice nauk pozytywnych, usiłuje wszystko tłumaczyć tylko drogą naukowego poznania albo też, przeciwnie, nie przyjmuje istnienia żadnej w ogóle prawdy absolutnej".

Katechizm, którego wywody o ateizmie oparte są na Konstytucji, dokonał znamiennej selekcji zawartych w niej treści. Nie wzywa explicite do współpracy pomiędzy wierzącymi a ateistami w tej mierze, w jakiej odmienność światopoglądów nie stoi temu na przeszkodzie, nie wzywa do światopoglądowego dialogu. Nie wymienia, za Konstytucją, wśród źródeł ateizmu takich (por. cytaty w poprzednim ustępie), z którymi nie daje się racjonalnie powiązać zarzut winy czy skazy moralnej. Nasuwa się tu więc smutna refleksja, że Katechizm uronił pewne cenne z punktu widzenia humanizmu laickiego elementy dorobku Soboru Watykańskiego II.

Ponieważ Katechizm jest tekstem przeznaczonym do tego, by był o wiele szerzej czytany przez zwykłych wiernych niż Konstytucja, w refleksjach moich nad omawianym tu tematem traktuję go jako wyraz stanowiska Kościoła. Porzucając przeto powyższą dygresję, powracam do pytania, jak można zrozumieć stwierdzenie, że ateizm jest grzechem, a nie po prostu – z perspektywy wierzącego – poglądem fałszywym.

Racjonalniejszym niż rozważane powyżej – co nie znaczy przecież uzasadnionym – umotywowaniem traktowania ateizmu jako grzechu jest żywione przez wiele osób wierzących przekonanie, że ateizm jest wyrazem myślenia życzeniowego ludzi o skażonej moralności. Według tego przekonania ateiści negują istnienie Boga, ponieważ pragną, aby go nie było, a pragnienie to musi być przejawem ich amoralizmu.

Pogląd, że ateizm oraz agnostycyzm „nie łączący się z jakimś poszukiwaniem Boga" są przejawem defektu moralnego, popierają, jak widać, autorzy Katechizmu, skoro w przytoczonych ustępach wiążą taki agnostycyzm ze skłonnością do lenistwa moralnego, a więc chyba do wygodnickiego lekceważenia wymogów moralności. Jeśli jednak ateizm miałby być bezpośrednio uznany za wyraz myślenia życzeniowego, będącego z kolei przejawem amoralizmu, to musiałoby się to widocznie (inaczej pojąć tego nie potrafię) wiązać z rzekomą nagminnością wśród ateistów przekonania, że „jeśli nie ma Boga, to wszystko wolno". Ateista miałby przeto mniemać, że skoro nie istnieje powód do obawy przed karą nadprzyrodzoną, to w razie niezachodzenia powodu do obawy przed karą ze strony jakichś potęg doczesnych nieracjonalnie jest kierować się w swoim postępowaniu czymkolwiek oprócz roztropnego egoizmu. Mnóstwo ludzi wierzących w Boga uważa ów sąd warunkowy („jeśli nie ma Boga, to wszystko wolno") – tak często przypisywany ateistom – za oczywisty pewnik. W istocie jednak jest to sąd (aksjologiczny) bynajmniej nie noszący znamienia oczywistości i niczym nieuzasadnialny, z czego wynika, że odrzucenie go nie nosi na sobie znamienia nieracjonalności. (Nieuzasadnialność tego sądu wynika z logicznej niemożliwości poprawnego wydedukowania jakiegokolwiek sądu aksjologicznego z sądu o charakterze pozaaksjologicznym, a więc w szczególności z niemożności wydedukowania jakiegokolwiek sądu o tym, co moralnie dopuszczalne lub niedopuszczalne, z sądu negegzystencjalnego, takiego jak sąd o nieistnieniu Boga).

Ateista, który odnośny sąd, z racji tego, co mu dyktuje jego poczucie moralne - odrzuca, żadną miarą nie uchybia przeto racjonalności. W istocie rzeczy natomiast ten, kto uznaje ten sąd za „oczywisty", daje w ten sposób świadectwo braku autentycznego poczucia moralnego. Osobnik taki, niezależnie od tego, co mniema w kwestii istnienia Boga, uważa przecież, że jedynym racjonalnym motywem poddawania się wymogom moralności może być, oprócz strachu przed karą doczesną, jedynie strach przed karą boską – oczywiście, pod warunkiem, że Bóg istnieje.

Teoria, że ateizm jest ze swej natury przejawem myślenia życzeniowego amoralisty jest najzupełniej błędna. Po pierwsze, nie jest prawdą, aby wszyscy ateiści czerpali jakieś zadośćuczynienie emocjonalne ze swego stanowiska ontologicznego. Przeciwnie, wielu z nich podziela uczucia owego Mickiewiczowskiego podróżnego, który rzekł, iż „szczęśliwy, kto modlić się umie". Zazdroszczą oni osobom wierzącym pociech i nadziei czerpanych przez nie z religii w trudnych czy tragicznych sytuacjach życiowych. Ludzie tacy są ateistami właśnie dlatego, że za niegodne uważają uleganie myśleniu życzeniowemu, kiedy zaś starają się myśleć racjonalnie, przekonują ich argumenty za ateizmem, a nie przeciw niemu.

Inni jednak ateiści w istocie czerpią pewien rodzaj pociechy ze swego przekonania o wysokiej wiarygodności hipotezy o nieistnieniu Boga; do takich na przykład ja należę. Jednak pociecha, o której tu mówię, nie ma nic wspólnego z odrażającym sądem, że „jeżeli nie ma Boga, to wszystko wolno". Bierze się ona natomiast stąd, że jak mówił człowiek o tak nieskazitelnej moralności jak prof. Tadeusz Kotarbiński, „bluźnierstwem jest posądzać Boga o istnienie". Innymi słowy, bierze się stąd, że w obliczu zła moralnego oraz niezawinionego cierpienia panoszącego się w świecie (jakże często zupełnie bez udziału zła moralnego) niemożliwa jest odpowiadająca mojemu poczuciu moralnemu teodycea1. Jeśliby istniał ktoś, kto by mógł złu w ogromnym zakresie zapobiec (a niezależnie od tego, jakiego stanowiska racjonalnie jest się trzymać w problemie tzw. wolnej woli, nie da się, moim zdaniem w szczególności w obliczu ludzkiego i zwierzęcego cierpienia niespowodowanego przez zło moralne, utrzymać pogląd, że całe przenikające świat zło i cierpienie są nieodzowne dla tego, aby istnieć mogła, jako dobro przeważające, wolna wola ludzi), to nie potrafiłabym tego kogoś w moim sumieniu usprawiedliwić. A to by czyniło dla mnie świadomość nagminności zła i cierpienia jeszcze bardziej dotkliwą niż jest ona obecnie. Pociechą jest dla mnie przekonanie, że „świat [który nas nieraz tak okrutnie razi i rani] nie wie, że na nim jesteśmy".

Taki charakter mojego poczucia moralnego nie daje jednak podstawy do traktowania mego ateizmu jako przejawu myślenia życzeniowego. Nie zawsze ulega myśleniu życzeniowemu ktoś, kto czerpie zadowolenie lub pociechę z przekonania, że jakiś sąd jest prawdziwy lub wiarygodny. Myśleniu życzeniowemu ulega ten tylko, kto obstaje przy prawdziwości lub wiarygodności jakiegoś sądu dlatego, że pragnie, aby było tak, jak ten sąd głosi, i kto przeto nierzetelnie odnosi się do przedstawianych mu argumentów podważających jego z góry powzięte przekonanie.

Skoro zaprzeczam wiarygodności hipotezy teistycznej na podłożu intelektualnie uczciwego (co nie przesądza o trafności) rozważenia argumentów podawanych na jej poparcie, to nie rozumiem, jak przekonanie moje, w razie jego błędności, mogłoby być grzechem, a nie po prostu tezą fałszywą, nie dyskwalifikującą mnie moralnie.

Nikt nigdy nie podał dowodów na rzecz tezy, iż przeświadczenie, że jeżeli nie ma Boga, to „wszystko wolno", jest wśród ateistów czymś typowym. Znaną jest rzeczą, że ateiści nie tylko bywają osobami o życiu nienagannym (nie znam statystyk poświadczających, że jest to rzadsze wśród ateistów niż wśród ludzi wierzących), ale również że ateistyczni myśliciele rozwijają systemy moralności tzw. niezależnej, niejednokrotnie nie mniej surowo niż doktryna chrześcijańska potępiające egoizm i lekkomyślny stosunek do dobra innych ludzi.

Głosząc, że „poza Kościołem nie ma zbawienia" i że ateizm jest grzechem, Kościół wywołuje poczucie winy i strachu u osób, w których umysłach pojawiają się wątpliwości co do katolickich „prawd wiary" albo zgoła co do istnienia Boga. Odbiera to tym ludziom wolność intelektu i wpycha w nierzetelną postawę myślenia, którego wynik ma być z góry przesądzony.

Powyższy artykuł ukazał się w numerze 33 kwartalnika „Bez dogmatu”

1 Teodycea, koncepcja teologiczna powstała w ramach teizmu, usiłująca wytłumaczyć, dlaczego w świecie stworzonym przez doskonałego i dobrego Boga istnieje zło.


Pierwsza strona
Home page

Free counter and web stats