[ Strona główna ]

RACJE

numer 4

Październik 2020


Michael Schmidt-Salomom

ETYKA ZROZUMIENIA I KORZYŚCI

Dlaczego powinniśmy się nauczyć wzajemnego wybaczania





Dnia 1 stycznia 1996 roku o poranku spokój Everetta Worthingtona zakłócił telefon, który otrzymał od swego brata Mike’a. W sylwestrową noc zdarzyła się tragedia – zamordowano ich matkę. Zmasakrowane ciało kobiety odnaleziono w Nowy Rok nad ranem. Ściany mieszkania były wysmarowane krwią, a zwłoki leżały w ogromnej kałuży krwi. Najprawdopodobniej młodociani sprawcy zabili starszą kobietę łomem i kijem baseballowym, zgwałcili ją butelką od wina, po czym zdemolowali jej dom. Można sobie jedynie wyobrazić, co przeżywał Everett Worthington w pierwszych dniach i tygodniach 1996 roku. Żałoba po śmierci matki niewątpliwie zawładnęła całym jego życiem; do tego doszło przygniatające wyobrażenie męczarni, jakich musiała doświadczyć w tych strasznych chwilach, krótko przed śmiercią. Współczucie mieszało się z gniewem i złością na sprawców, którzy dopuścili się takiego okrucieństwa na jego matce; niewykluczone, że budziło się w nim także pragnienie zemsty. Z doświadczeniem takiej traumy wielu nie radzi sobie do końca życia. Ludzie długo złorzeczą losowi i cierpią z powodu trwałego naruszenia ich poczucia sprawiedliwości zwłaszcza wtedy, gdy – tak jak w tym przypadku – sprawcy nigdy nie zostaną ujęci i pociągnięci do odpowiedzialności. Ale Everett Worthington nie należał do zwykłych ofiar przestępstw. Jako profesor psychologii na uniwersytecie VCU (Virginia Commonwealth University) w Wirginii od początku lat dziewięćdziesiątych zajmował się badaniem wpływu odruchów zemsty i wybaczania na ludzką psychikę. Wiedział jak mało kto, że uczucie zemsty szkodzi nie tylko naszej psychice, lecz także ciału, i że sztuka wybaczania to jeden z najskuteczniejszych sposobów na uporanie się z traumatycznymi przeżyciami. Postanowił więc zrobić wszystko, co w jakikolwiek sposób pomogłoby mu przezwyciężyć tę tragiczną sytuację, i skupił się na tym, by wybaczyć mordercom własnej matki. Ten proces okazał się bolesny i bardzo trudny, jednak po kilku tygodniach rzeczywiście mu się to udało. Zniknęła złość i chęć zemsty, a mężczyzna przestał żywić urazę do zabójców. Wybaczył im, a wyrazem tego wybaczenia był brak męczącego go dotąd poczucia goryczy i wewnętrznej rozterki. Worthington opisał ów proces samouzdrawiania w książce Five Steps to Forgiveness (Pięć kroków do wybaczenia). Aby uczynić swoją metodę bardziej przystępną, nadał jej nazwę REACH (z ang. sięgać [po coś]; osiągać), przy czym każda z liter tego określenia symbolizuje jeden z kroków na drodze do wybaczenia. I tak „R” pochodzi od słowa recall (z ang. przypominać sobie; przywodzić na myśl). Pierwszy krok polega na jak najbardziej obiektywnym przywołaniu w pamięci bolesnego doświadczenia – co dokładnie się wydarzyło, kiedy i w jaki sposób. Podczas wizualizacji zajść ważne jest, by przesadnie się nad sobą nie rozczulać i unikać piętnowania sprawców jako ludzi moralnie złych. Należy zadbać o tak rzeczowy opis wydarzeń, jakby miał to być policyjny protokół. Litera „E” oznacza empathy (z ang. empatia, zrozumienie). Dla wielu jest to z pewnością krok najtrudniejszy, chodzi tu bowiem o spojrzenie na czyn z perspektywy przestępcy. Co sprawiło, że wyrządził nam taką krzywdę? Co przy tym odczuwał? Czy może nie umiał poradzić sobie z sytuacją, w której się znalazł? Jakie wcześniejsze przeżycia zmusiły go do takiego zachowania? (Pomocna okazała się w tym przypadku „metoda dwóch krzeseł”. Ustawiamy dwa krzesła A i B naprzeciw siebie i siadamy najpierw na krześle A, które symbolizuje naszą pozycję jako ofiary. Z tego miejsca mamy możliwość wyrzucenia sprawcy wszystkiego, co nas boli. Następnie przenosimy się na krzesło B, wchodzimy w rolę sprawcy i próbujemy z jego perspektywy wyjaśnić, dlaczego doszło do popełnienia czynu). Trzecia litera, „A”, to altruism (z ang. altruizm). Chodzi tu o bardzo świadomy gest obdarowania sprawcy aktem wybaczenia. Wymaga to prawdziwego wyzbycia się drążącej nas woli zemsty. Tylko pod tym warunkiem możliwe jest rzeczywiste wybaczenie i wynikające z niego poczucie wyzwolenia. Kolejna litera, „C”, pochodzi od słowa commit (z ang. zobowiązywać się). Na tym etapie dar wybaczenia powinien przybrać zobowiązującą formę na podobieństwo umowy. „W prowadzonych przez Worthingtona grupach” – wyjaśnia renomowany amerykański psycholog Martin Seligman – „klienci sporządzają tzw. certyfikat odpuszczenia; formułują list wybaczający do sprawcy, wpisują go do pamiętnika, piszą o tym wiersz, komponują piosenkę albo opowiadają o wszystkim zaprzyjaźnionej osobie.” Ten krok jest zdaniem Seligmana ważny przede wszystkim ze względu na ostatnie stadium procesu wybaczania, mianowicie utrwalenie się jego skutków oznaczone literą „H”, od zwrotu „hold on to forgiveness” (z ang. trzymać się [skutków] wybaczenia). Zakładając, że wydarzenie prawdopodobnie będzie powracać w pamięci, Worthington zaleca regularne przypominanie sobie treści sporządzonych dokumentów (na przykład „certyfikatu odpuszczenia”), a w razie potrzeby powtórzenie procedury REACH od początku. Nawet jeśli metoda REACH – jak przyznaje sam Martin Seligman – przypomina nieco „niedzielne kazanie”, to jej pozytywne efekty zostały już potwierdzone przez liczne badania. W najlepszym i najszerzej zakrojonym z przeprowadzonych dotąd badań zespół naukowców z Uniwersytetu Stanforda pod kierownictwem Carla Thoresena podzielił losowo grupę dwustu pięćdziesięciu dziewięciu dorosłych osób na dwie podgrupy. Jedna z nich przez dziewięć godzin brała udział […] w warsztatach na temat wybaczania, druga zaś pisała zwykły test kwalifikacyjny. […] Efektem były: (w grupie wybaczania – przyp. aut.) mniejszy stres i mniej złości, większy optymizm, lepsze samopoczucie i większa gotowość do wybaczania.

W Stanach Zjednoczonych w ostatnich latach nastąpił prawdziwy boom w badaniach fenomenu wybaczania. Wyniki studiów empirycznych na ten temat pokazują jednoznacznie, że ludzie potrafiący wybaczać rzadziej odczuwają stres negatywny (dystres), mają silniejszy system immunologiczny, bardziej twórczo radzą sobie z traumatycznymi przeżyciami, rzadziej zapadają na choroby układu krążenia, żyją dłużej i w ogóle są z siebie bardziej zadowoleni od tych, którym wybaczanie nie przychodzi tak łatwo. Słowem, ten, kto odnajdzie w sobie siłę do wybaczania innym, robi ogromną przysługę sam sobie. Te wyniki doskonale korespondują z zasadą etyczności jako korzyści własnej, w myśl której każda pomocna ręka pomaga przede wszystkim sama sobie.

Jeżeli wybaczanie pozostawia trwały ślad na zdrowiu duszy i ciała, dlaczego więc bywa – przynajmniej w Europie – tak rzadko przedmiotem dyskusji? Podczas poszukiwania materiałów do niniejszego artykułu doszedłem do wniosku, że prawie wszystkie znaczące badania na ten temat pochodzą z Ameryki Północnej, podczas gdy w obszarze niemieckojęzycznym naukowe zainteresowanie nim jest niewielkie. Przypuszczam, że powodem takiego stanu rzeczy jest silne zabarwienie religijne pojęcia „wybaczanie” i dlatego w zsekularyzowanej Europie naukowcy mają z badaniem tego zjawiska o wiele większy problem niż ich koledzy w religijnej Ameryce. (Przy okazji warto dodać, że większość tych badań finansuje Fundacja Templetona o mocno religijnej orientacji). Tak skuteczne przyswojenie strategii wybaczania przez religijne mempleksy nie oznacza bynajmniej, że wybaczanie jest możliwe tylko w kontekście religijnym albo że jedynie w takowym może przejawiać się jego pozytywne oddziaływanie. Wykazał to eksperyment amerykańskiego naukowca Kennetha Pargamenta, profesora psychologii na Bowling Green State University w Ohio20. Pargament utworzył trzy grupy składające się z kobiet, które nie radziły sobie ze skutkami wyrządzonych im wcześniej krzywd. Pierwszą grupę poddał treningowi wybaczania umotywowanego religijnie, drugą – opartego na pobudkach świeckich (bez sięgania do argumentów religijnych), a trzeciej grupy – kontrolnej – w ogóle nie skonfrontował z tematem wybaczania. Badanie wykazało, że kobiety z pierwszej i drugiej grupy osiągnęły znaczące postępy, a ich samopoczucie było po zakończeniu eksperymentu o wiele lepsze. Najwyraźniej odwoływanie się podczas treningu do argumentów religijnych nie miało dla procesu wewnętrznego uzdrowienia większego znaczenia. Pojmowanie aktu wybaczania jako koncepcji czysto religijnej byłoby zatem błędem. Jego uzdrawiająca siła ujawnia się niezależnie od tego, czy chcemy wierzyć w Boga, czy też nie. Nie trzeba być człowiekiem wierzącym, żeby w wyniku wybaczania doświadczać wolności będącej skutkiem zerwania kajdan, które zmuszały nas do życia przeszłością i uskarżania się na los z powodu doznanych kiedyś krzywd. Ten, kto wybacza, jest gotów zamknąć swą przeszłość i z całą stanowczością zwrócić się ku chwili obecnej i ku przyszłości. Jest to akt wpływający korzystnie nie tylko na osobę wybaczającą, lecz także na całe jej otoczenie. Nie dziwi więc, że przyjaźnie i związki partnerskie ludzi zdolnych do wybaczania są w porównaniu ze związkami tych, którzy nie rozwinęli w sobie tej umiejętności, z reguły stabilniejsze i szczęśliwsze. Zdarzają się osoby, które przez całe życie żywią do kogoś żal o to, że jeden jedyny raz zapomniał o ich urodzinach. Bywają też tacy, którzy latami każą płacić partnerowi za krótki romans. Jeszcze inni nie potrafią wybaczyć rodzicom, że poświęcali więcej uwagi rodzeństwu i obdarowywali je większą miłością. A jednak istnieją także ludzie zdolni do wybaczenia rzeczy o wiele poważniejszych. Jak ogromna może być siła wybaczania w skrajnych przypadkach, pokazuje zdumiewająca historia rodziny Biehl. Amy Biehl, zaangażowana politycznie studentka college’u w Kalifornii, pojechała na początku lat dziewięćdziesiątych do RPA, by wspierać tam ruch oporu przeciwko apartheidowi. Podczas odwiedzin w jednej z ubogich dzielnic Kapsztadu tragicznym zbiegiem okoliczności natknęła się na zamieszki uliczne i - wzięta omyłkowo za reprezentantkę klasy białych ciemiężycieli - została zlinczowana przez tłum. Czterech młodych mężczyzn, którym udowodniono później zamordowanie Amy Biehl, zostało skazanych na wieloletnie kary więzienia. Kiedy w 1996 roku Nelson Mandela powołał Komisję Prawdy i Pojednania (Truth and Reconciliation Commission), „komitet ds. udzielania amnestii” rozpatrzył ponownie przypadek Amy Biehl. Rodzice zamordowanej studentki, Linda i Peter, przyjechali do RPA, by poprzeć uwolnienie morderców córki. Peter Biehl zwrócił się do komitetu tymi słowami: „Amy z pewnością bardzo poparłaby proces poszukiwania prawdy i pojednania. Przybyliśmy tu po to, by oddać temu cześć i zaoferować naszą najszczerszą przyjaźń. Jesteśmy tutaj […], żeby zastanowić się nad życiem, które zostało odebrane, nie otrzymawszy szansy podjęcia dialogu. Kiedy ten proces zostanie zakończony, będziemy musieli wspólnymi siłami wyruszyć w dalszą drogę”. Wkrótce potem państwo Biehl wypowiedzieli swoje dobrze płatne posady w Kalifornii i założyli w Kapsztadzie Fudację Amy Biehl, która pomaga wejść w dorosłe życie osobom młodym, finansując bogaty program zajęć edukacyjnych i innych form spędzania czasu wolnego. Idea ta już sama w sobie byłaby wystarczająco imponująca, ale jeszcze bardziej niezwykłe jest w tej historii to, że dwóch spośród 4 zabójców Amy Biehl należy dziś do czołowych działaczy fundacji. Proces pojednania rodziców Amy z zabójcami ich córki posunął się tak daleko, że nie tylko wybaczyli im ten straszny czyn, lecz także przez lata współpracy zaprzyjaźnili się z nimi tak bardzo, że Ntobeko Peni i Easy Nofemela nazywają dziś panią Biehl „Mom” (!). Każdy, kto ma dzieci, wie, że trudno wyobrazić sobie rzecz straszniejszą od utraty córki lub syna, zwłaszcza jeśli miałoby to nastąpić w tak okrutny sposób jak w przypadku ukamienowanej i zasztyletowanej w biały dzień młodej Amerykanki. Trzeba sobie uzmysłowić okrucieństwo tego wypadku, by należycie docenić niewiarygodny wręcz akt wybaczenia, na jaki zdobyli się jej rodzice. Mimo że był to proces długi i bolesny, udało im się godnie wybrać w tej strasznej sytuacji najlepsze z możliwych wyjść. Wyciągnęli rękę do ludzi, którzy zamordowali ich córkę, dzięki czemu pomogli nie tylko sobie, lecz także mordercom i ich rodzinom. Wspólnie z Penim i Nofemelą, którzy od lat z zaangażowaniem pracują w Fundacji Amy Biehl, przyczynili się w znacznym stopniu do przerwania spirali przemocy w Republice Południowej Afryki. Skąd państwo Biehl znaleźli w sobie siłę, która pozwoliła im wybaczyć zabójcom córki? Odpowiadając na to pytanie, Peter i Linda odwoływali się do pobudek politycznych, a nie religijnych. Czuli się – podobnie jak ich córka – związani z ideą praw człowieka. Dodatkowym źródłem siły był dla nich przykład Nelsona Mandeli, który po dwudziestu siedmiu latach więzienia, zamiast szukać zemsty, zapoczątkował proces pojednania. Decydującym bodźcem była jednak szansa bezpośredniej konfrontacji z ludźmi, którzy wyrządzili im tak wielką krzywdę. Dzięki temu poznali złożone przyczyny, które w ostatecznym rozrachunku doprowadziły do śmierci Amy, i doszli do przekonania, że Ntobeko Peni i Easy Nofemela na skutek specyficznych życiowych doświadczeń w biednej dzielnicy Kapsztadu nie mogli zachować się inaczej, niż zrobili to owego pamiętnego 25 sierpnia 1993 roku, kiedy zginęła Amy. Wiedza na temat właściwych przyczyn zabójstwa dała państwu Biehl siłę, która pomogła im wybaczyć. Tu właśnie ujawnia się moc paradygmatu niewinności, tak bardzo pomocna w wypracowywaniu w sobie sztuki wybaczania, a to dlatego, że każdy niegodziwy czyn wydawałby się jeszcze bardziej podły, gdyby zakładać, że sprawca dokonał go dobrowolnie. Jakim bowiem sposobem moglibyśmy wybaczyć komuś, kto „z wolnej 225 woli”, w oderwaniu od obiektywnych przyczyn podjął decyzję oszukania nas, zranienia czy właśnie odebrania nam dziecka? Wyrwanie się z pustoszącego błędnego koła winy, kary i zemsty jest możliwe jedynie wtedy, gdy weźmiemy pod uwagę różnorakie uwarunkowania, które doprowadziły do popełnienia zbrodni, i zrozumiemy, że sprawcy też są ofiarami własnej przeszłości. Z tego powodu rezygnacja z idei wolnej woli była dla Alberta Einsteina „pociechą i niewyczerpanym źródłem tolerancji” w obliczu „życiowych ciosów”. Być może oddziaływanie paradygmatu niewinności najtrafniej oddają słowa starej łacińskiej sentencji: Homo sum, humani nihil a me alienum puto – „Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce”. Kiedy uzmysławiam sobie, ile nieobliczalnych czynników miało udział w kształtowaniu się mojego obecnego „ja”, pojmuję też, że dziecko, które urodziła moja matka, poddane działaniu innych uwarunkowań, stałoby się zupełnie innym człowiekiem. Najmniejsze zmiany w kodzie genetycznym czy niedobór tlenu podczas porodu doprowadziłyby do tego, że moje całkiem inne „ja” nie pisałoby dziś książek, ale skręcało długopisy w spółdzielni inwalidów. Odmienna sytuacja rodzinna czy obracanie się w innych grupach rówieśniczych mogłyby sprawić, że jako zbrodniarz odsiadywałbym dzisiaj karę więzienia. Gdyby to „ja” wyrosło w jednym ze slamsów w czasach reżimu apartheidu, być może brałoby udział w zamordowaniu Amy Biehl. A jeśli na początku XX wieku urodziłoby się w przesiąkniętej ideą nacjonalizmu niemieckiej rodzinie, niewykluczone, że wyrosłoby na bezwzględnego nazistowskiego siepacza. Uznawanie siebie za „dobrego człowieka” i wyniosłe, pełne moralnej odrazy sądzenie „złych kryminalistów” to wyraz bezmyślnego braku samokrytycyzmu. Kto z największym przekonaniem twierdzi o sobie, że nigdy nie zachowałby się tak jak Ntobeko Peni i Easy Nofemela i nie zamordował człowieka, zapomina, że w warunkach, jakie w 1993 roku panowały w biednej dzielnicy Kapsztadu, byłby po prostu zupełnie kimś innym, niż jest dziś. Rozpoznanie tych zależności prowadzi do wyzbycia się moralnej arogancji, to zaś jest najważniejszym warunkiem umożliwiającym opanowanie sztuki wybaczania. Jedno jest pewne: kto uwolni się od moralnej fikcji zakładającej, że jednostka w momencie popełniania danego czynu mogłaby zachować się też inaczej (zasada alternatywnych możliwości), temu będzie łatwiej wybaczyć. W tej sytuacji nie odbierze on bowiem 226 doznanej krzywdy jako moralnego zła, ale dostrzeże w niej losowe nieszczęście, a to – jak stwierdziliśmy już w pierwszym rozdziale – łagodzi w znacznym stopniu poczucie rozgoryczenia. Śmierć ukochanej osoby jest zawsze bardzo bolesnym doświadczeniem, ale to wielka różnica, czy taką stratę przypisujemy naturalnej przyczynowości tego świata (choroby, klęski żywiołowe), czy też – zgodnie z tradycyjnym podejściem do morderców i zabójców – interpretujemy ją jako skutek wolnej woli człowieka. Uwalniając się od fikcyjnego założenia wolnej woli i traktując morderstwo jako wynik oddziaływania naturalnych uwarunkowań (na przykład neuronalnej aktywności mózgu sprawcy w chwili popełniania przestępstwa), nadajemy mu w pewnym sensie status zwykłej zależności przyczynowej. Nie umniejszy to wprawdzie bólu spowodowanego utratą kogoś bliskiego, ale sprawi przynajmniej, że trucizna moralnego oburzenia nie wpłynie dodatkowo na jego nasilenie się. Wszystko się zgadza, ale jeśli założenie, że argumentacja obalająca zasadę alternatywnych możliwości jest spójna, to czy nie pociąga ona za sobą długofalowych konsekwencji dla systemu prawnego? Czy możemy na podstawie prawnych ustaleń skazać człowieka za to, że w momencie popełniania czynu nie mógł postąpić inaczej? Aby odpowiedzieć na to pytanie, przyjrzyjmy się społecznym skutkom wynikającym z paradygmatu niewinności.





Racje - strona główna
Strona "Sapere Aude"