Bohdan Chwedeńczuk

DLACZEGO JESTEM ATEISTĄ I ANTYKLERYKAŁEM?



Usłyszałem ostatnio z ust przyjaciela: Dlaczego walczysz z kościołem i religią? Kościół nie robi ostatecznie nic złego, religia natomiast przyciąga rzesze ludzi, dając im pocieszenie w obliczu nieuchronnego cierpienia i śmierci. Jest to ważna wypowiedź i przychodzi w porę. Niesie wyzwanie zasadnicze, domaga się bowiem od ateisty i antyklerykała, by wskazał racje, które nim powodują; niesie wyzwanie wzorcowe, bo to, co wyraża, słyszę nierzadko od ludzi usposobionych przychylnie i od usposobionych nieprzychylnie do moich poglądów; jest też wyzwaniem szlachetnym, bo pochodzi od człowieka o sprawnym umyśle i nienagannych intencjach.

Zacznijmy od szerokiego określenia religii: „Religia to zainteresowanie doświadczeniami uznawanymi za doświadczenia najwyższych wartości; oddanie mocy czy mocom, o których sądzi się, że tworzą, wzmagają i zachowują te wartości; oraz wyrażanie tego zainteresowania i oddania, czy to w obrzędach symbolicznych, czy w innych zachowaniach jednostkowych i zbiorowych" [1] Określenie to jest tak pomyślane, by obejmowało wiarę w jednego Boga – jak w judaizmie, chrześcijaństwie, islamie – i religie bez tej wiary, jak w buddyzmie. Co można mieć przeciw tej trójcy: zainteresowaniu – oddaniu – wyrażaniu? Spotykam na każdym kroku takie postawy, ale nie przychodzi mi do głowy, by przeciwstawiać się, na przykład, zainteresowaniu szachami, oddaniu regułom tej gry oraz wyrażaniu jednego i drugiego w stosownych zachowaniach. Spotykam też takie postawy w wydaniu budzącym mój sprzeciw i chęć przeciwdziałania: nałogowe zainteresowanie alkoholem, oddanie tej mocy i wyrażanie tego w stosownych rytuałach i zachowaniach alkoholików – to budzi mój sprzeciw. Różni się on jednak od sprzeciwu wobec religii, bo kieruje się ku zjawisku o innej niż religia naturze (nb. odmienność ta nie wyklucza podobieństw między alkoholizmem a religijnością). Albo nacjonalizm: zainteresowanie własnym narodem jako najwyższą wartością, oddanie mu i wyrażanie tych postaw w stosownych zachowaniach (na przykład w prowadzonych słowem czy kijem pogromach członków innych narodów) – budzi mój sprzeciw, podobny do sprzeciwu wobec religii w tym tylko stopniu, w jakim nacjonalizm przypomina religię. Co zatem można mieć przeciw tej trójcy postaw tworzących religię? To, że są zogniskowane wokół nie wiadomo czego; że towarzyszy im temperatura, w której owa niewiedza przetapia się w pewność; że „upewniwszy" się w ten sposób co do swojego przedmiotu podporządkowuje mu bez wahania całe nasze życie.

Powiedzenie, że w religii chodzi o nie wiadomo co, budzi sprzeciw. Słyszę od razu, że wyznawca (religii teistycznych) zwraca się – z zainteresowaniem, oddaniem i czcią – ku bogom czy ku Bogu. Czyni to przez samą wiarę, jak fideista; bądź, jak teista, przez argumenty i świadectwa, które go przekonują, że kieruje się ku czemuś rzeczywistemu; bądź, jak agnostyk, przez przeświadczenie, że nie wie ani tego, iż Bóg istnieje, ani tego, że nie istnieje. (Agnostyk – co stanowi rys swoisty tej odmiany religijności – sądzi więc, że jest tu coś, o czym należałoby być przekonanym, gdyby tylko dało się wiedzieć, co mamy darzyć przekonaniem.) Do czego jednak odnosi się człowiek religijny – fideista, teista, czy agnostyk? Powiedzenie, że odnosi się do bogów lub do Boga, niczego nie daje. Wiem już bowiem, jak nazywa to, do czego się odnosi – używa mianowicie takich słów, jak „Jahwe", „Bóg", „Allach" – a chcę wiedzieć, co znaczą słowa, którymi się posługuje.

Są trzy zasadnicze odpowiedzi na pytanie o znaczenie kluczowych słów religii. Odpowiedź literalna głosi, że słowa te znaczą to, co podają ich miarodajne definicje: Bóg to ktoś wszechmocny, wszechwiedzący, wszechwieczny i wszechobecny. Odpowiedź analogiczna głosi, że znaczenie kluczowych słów religii poznajemy przez analogię do znaczenia słów dotyczących nas samych i naszego otoczenia. Wiem, co znaczy zwrot „stworzyciel nieba i ziemi", bo wiem, co znaczy powiedzenie, że Jan stworzył dobry wiersz; wiem, co znaczy religijne słowo „wszechmocny", bo wiem, co znaczy powiedzenie, że Piotr wszystko może. Analogia przenosi mnie jakoś z Ziemi na wyżyny dyskursu religijnego. Odpowiedź zerowa natomiast głosi, że kluczowe wyrażenia religii nic nie znaczą. Słowa znaczą bowiem tylko wtedy – głosi rzecznik tej odpowiedzi – gdy odnoszą się – wprost lub pośrednio – do rzeczy, które występują w naszym doświadczeniu. Słowa swoiście religijne nie odnoszą się do rzeczy naszego doświadczenia, gdyby się bowiem odnosiły, potrafilibyśmy mówić o nich w języku świeckim. Tego jednak nie potrafimy, skoro mówienie o przedmiotach religii w języku świeckim prowadzi do nieporozumienia lub bluźnierstwa. Język religii jest więc „pomyślany" jako język o rzeczach niedostępnych w doświadczeniu, ale o takich rzeczach nie da się zrozumiale mówić. Stąd odpowiedź zerowa.

Oto, co sądzę o tych odpowiedziach. Odpowiedź literalna to nie odpowiedź, lecz wybieg. Odsyła ona do innych słów, definiujących kluczowe słowa religii (takie, jak „Bóg", „duch", „grzech", „zbawienie"), ale nie instruuje, jak mam te słowa definiujące rozumieć. Gdy staram się na własną rękę znaleźć ich znaczenia, dochodzę do czegoś równie niezrozumiałego, jak to, co miałem zrozumieć, albo chodzę po kole, albo popadam w sprzeczności itd. Odpowiedź analogiczna upada, gdy uprzytomniwszy sobie, że podobieństwo to stosunek między czymś a czymś, spytamy: Do czego mają być podobne owe rzeczy, o których mówią nasze świeckie słowa (np. „stwarzanie”). Do rzeczy nieświeckich, o których mówią słowa religii – usłyszymy w odpowiedzi. To znaczy, do czego? – pytajmy dalej. Odpowiedź, która teraz padnie, sprowadzi się do powiedzenia, że rzeczy świeckie są podobne do rzeczy religii, które są tymi rzeczami, które są podobne do rzeczy świeckich. Łatwo widać, że nie jest to sposób na rozumienie słów religii. Gdy wnioskuję, że mój syn zachowa się podobnie, jak ja, znam oba człony tego stosunku podobieństwa, a dzięki temu stosunkowi uzyskuję jedynie nową informację o znanym mi już moim synu. Nie mógłbym jednak wnioskować, że nie wiadomo co zachowa się podobnie, jak ja. Odpowiedź analogiczna tymczasem kusi nas obietnicą, że dzięki stosunkowi podobieństwa znajdziemy podstawienie tej niewiadomej. Pusta jest to obietnica, bo alogiczna. Przyjmuję zatem odpowiedź zerową na pytanie o znaczenie kluczowych słów religii. Odpowiedź ta (dokładniej, jej uzasadnienie) wyjaśnia zarówno fiasko literalnego i analogicznego sposobu nadawania znaczenia słowom religii, jak i powstrzymuje przed poszukiwaniem innych sposobów. Nie ma takiego sposobu, dopóki słowa religii nie odnoszą się do rzeczy doświadczenia, a nie odnoszą się do nich, dopóki są słowami religii. Nie ma takiego sposobu, bo nie ma innego sposobu na rozumienie słowa niż wskazanie rzeczy, do której, wprost lub pośrednio, się ono odnosi. Nie można jednak wskazać rzeczy, do której się słowo odnosi, nie wskazując jej znamion szczególnych. Rzecz bez znamion szczególnych to nie-rzecz, o czymś takim nie sposób mówić: „no entity without identity”, jak głosi znany filozofom banał. A nie można wskazać znamion szczególnych rzeczy inaczej niż w doświadczeniu – wskazać cechę rzeczy to ostatecznie opisać zmianę, którą dostrzegamy w biegu naszego doświadczenia. Nie ma więc języka informującego o świecie, w którym przynajmniej część słownika nie sięga doświadczenia zmysłowego. Żadna część słownika religii, pod groźbą utraty swego religijnego charakteru, tam nie sięga. Stąd odpowiedź zerowa na pytanie o znaczenie języka religii – nie ma on znaczenia. (Myśl religijna od stuleci ukrywa, świadomie lub nieświadomie, tę sytuację w powiedzeniach, że Bóg przekracza granice pojmowania ludzkiego, jest niedościgłą tajemnicą itd. Nie ma tu jednak żadnej tajemnicy. Jest nadużywanie języka – przez używanie słów bez pokrycia w twardej walucie doświadczenia.) Moje pretensje pod adresem religii jako stanu umysłu są logicznym następstwem przyjęcia odpowiedzi zerowej. Świadomość religijna jest w stanie mistyfikacji epistemologicznej – oto główna pretensja. Znaczy to tylko tyle, że człowiek religijny jest przekonany, iż jest o czymś przekonany – jest przekonany przez wiarę, jak fideista; przez argumenty i świadectwa, jak teista; natomiast w agnostyckim zawieszeniu sądu jest wprawdzie odmowa uznania zdania o istnieniu przedmiotu religii na równi z odmową uznania zdania o jego nieistnieniu, ale towarzyszy temu przekonanie, iż wiadomo, czym jest to, o czym nie wiadomo, czy istnieje, czy nie istnieje (tak jak wiadomo, czym jest yeti, o którym nie wiadomo, czy istnieje, czy nie istnieje). Fideista, teista i agnostyk są jednak w tym samym położeniu – pierwszy wierzy w nie wiadomo co, drugi dowodzi nie wiadomo czego, a trzeci nie wiadomo czego się wystrzega. Gdy słyszę oświadczenie: „Wierzę w Boga", pytam, jeśli sytuacja na to pozwala: „W co mianowicie wierzysz" Otrzymuję wówczas, jedno z dwojga, albo odpowiedź sprowadzalną do jakiegoś oświadczenia w języku świeckim (że na przykład ów ktoś wierzy w istnienie pewnej siły lub jakiegoś porządku zdarzeń), czyli odpowiedź quasi-religijną; albo odpowiedź religijną wskazującą, że nie wie, w co wierzy, czyli quasi-odpowiedź. Ten pożałowania godny stan nazywam stanem mistyfikacji epistemologicznej. W religii przybiera ona postać skrajną: przekonaniu o „nie wiadomo czym” towarzyszy pewność.

Religia to „drzewo poznania dobra i zła" – poznania nie dla niego samego, lecz dla powodowania naszym postępowaniem. „Wszelka religia polega na tym, że uważamy Boga za godnego powszechnej czci prawodawcę wszystkich naszych obowiązków".[2] Po przyjęciu odpowiedzi zerowej na pytanie o znaczenie języka religii, zdanie to ulega następującemu przekształceniu: „Wszelka religia polega na tym, że uważamy nie wiadomo co za ...". świadomość religijna jest zatem w stanie mistyfikacji etycznej – tak brzmi moja kolejna pretensja. Człowiek religijny jest przekonany, że ma drogowskaz moralny. Ale go nie ma – nie dlatego jednak, że ów drogowskaz nie istnieje; nie dlatego, że nie wie, czy istnieje; nie dlatego też, że jest pseudo-drogowskazem, bo przypisywanej mu roli drogowskazu pełnić nie może. Zanim mogłoby mu brakować drogowskazu moralnego na któryś z tych sposobów, musiałby wiedzieć, co to znaczy: „drogowskaz moralny, który jest Bogiem". Tego jednak nie wie, bo nie wie, co znaczy słowo „Bóg". A tę ostatnią  niewiedzę tłumaczy odpowiedź zerowa: nie sposób wiedzieć, co znaczą wyrażenia w języku, w którym nie mają one znaczenia. Ten pożałowania godny stan – gdy jesteśmy moralnie bezradni, ale tego nie wiemy – nazywam stanem mistyfikacji etycznej. W religii przybiera ona postać skrajną: owemu brakowi oparcia towarzyszy niezachwiane poczucie, że się jest na słusznej drodze. Pogląd taki na naturę języka religii i wyprowadzone z niego pretensje do religii, brzmią niewiarygodnie, jeśli nie horrendalnie – powie mój oponent. Brzmią horrendalnie, bo przeczą oczywistościom – doda. Ludzie religijni, a także areligijni, ale bezstronnie obserwujący religię, wiedzą, że religia to wielki obraz świata, przedstawiający cały kosmos stanów rzeczy i wielki system moralny, służący rzeszom ludzi za oparcie i busolę w ich drodze przez życie. Mój oponent jest w błędzie, ulega nieporozumieniu. Język religii nie ma wartości poznawczej, jej twierdzenia to pseudo-twierdzenia, a oparty na nich system moralny jest bezzasadny albo ma zupełnie inne niż religijne uzasadnienie. Wszystko, co wiem o świecie – o języku, o ludzkich możliwościach poznawczych, o przekonaniach moralnych, o kulturze – prowadzi mnie do takiego poglądu na religię. Załóżmy na chwilę, że masz rację – usłyszę od oponenta. Jak wyjaśnisz jednak ów bezsporny fakt – że miliony ludzi wszystkich czasów i kultur czczą swoje bóstwa i słuchają kapłanów, gdy ci ukazują im świat stworzony i zarządzany przez owe bóstwa. Czyżby to była mistyfikacja? Tak, to jest mistyfikacja, jedna z mrowia produkowanych przez ludzi mistyfikacji. Nie jesteśmy jednak wobec niej bezradni. Osiągnięta dotąd wiedza o człowieku pozwala ją wyjaśnić. Pozwala zrozumieć, na przykład, źródła owego złudzenia – że opowieści religijne sprawiają wrażenie relacji o faktach; czy pochodnego złudzenia – że religijne zalecenia moralne mają w owych faktach ostateczne umocowanie. Innymi słowy, ogromna wiedza – antropologiczna, psychologiczna, psychiatryczna, lingwistyczna, socjologiczna, filozoficzna – którą ludzie dotąd zgromadzili, pozwala w stale rosnącym stopniu rozumieć tę gigantyczną mistyfikację, to gigantyczne podstawienie – że sugestywne obrazy i gesty działają na ludzi tak, jakby były zdaniami o faktach; a zalecenia moralne wydawane przez ludzi ludziom robią wrażenie nadludzkich wyroków. Zgoda i na to – niech powie mój ustępliwy oponent. Ale po co tyle hałasu, skoro wyznawcy religii jedynie w to wszystko wierzą? Z tym pytaniem wkraczamy na nową płaszczyznę, na płaszczyznę życia społecznego i polityki.

To, co powiedziałem wyżej o intelektualnym statusie przekonań religijnych, wyznacza moją odpowiedź na to ostatnie pytanie. Oto ona w ogromnym skrócie. Nigdy dosyć hałasu o religii, nigdy dosyć – spokojnie mówiąc – badania religii i komunikowania ludziom wyników tych badań. Religia bowiem to taka płaszczyzna życia społecznego, na której ludzie oddają się osobliwemu zajęciu – żywieniu przekonań dotyczących nie wiadomo czego. Człowiek, który pozwala na to, że otrzymuje przekonania o nie wiadomo czym i je przyjmuje, jest zarazem bezbronny i społecznie niebezpieczny. Bezbronny, bo wystawił się na działanie mechanizmu, który organizuje jego świadomość poza jego kontrolą; społecznie niebezpieczny, bo składa się na zbiorowość, której życiem „umysłowym" rządzi ten mechanizm. Te mechanizm zaś, jak każdy mechanizm wdrukowujący treści irracjonalne, ciągnie tam, gdzie sobie życzą jego nadzorcy. Ta ostatnia uwaga prowadzi do ostatniej ważnej konsekwencji mojego ateizmu, którego składnikiem koronnym jest odpowiedź zerowa na pytanie o znaczenie języka religii – prowadzi do antyklerykalizmu. Język religii – w odróżnieniu od naturalnego języka potocznego – sam nie trwa. Trwa, bo go rozwijają i podtrzymują organizacje religijne, które mają do swojej dyspozycji gigantycznie opłacany aparat, mogą utrzymywać ogromną ilość wyspecjalizowanych apologetów, często ukrytych na państwowych posadach".[3] Organizacje religijne, kościoły w szczególności, naturalną rzeczy koleją starają się o udział we władzy politycznej. Udział we władzy politycznej wzbogaca bowiem zasób środków religijnego panowania nad umysłami ludzi, czyli nad ludźmi. Religijne panowanie nad umysłami ludzi jest jednak, jak mówiłem wyżej, źródłem społecznego niebezpieczeństwa, bo religia jako stan umysłu jest społecznie niebezpieczna (nb. różne społeczeństwa zdają sobie z tego sprawę od dobrych kilkuset lat i starają się różnymi środkami, ze środkami ustrojowymi na czele, to niebezpieczeństwo ograniczać). Nie powinno się zatem dopuszczać do udziału we władzy politycznej kościołów, bo zwiększa to pole niebezpieczeństw grożących życiu zbiorowemu.

Tyle, przyjacielu, w odpowiedzi na twoje pytanie. Dlatego, jeśli chcesz to tak nazywać, walczę z religią i kościołem. Walczę z nimi, bo – mówiąc słowami rzymskiego poety i filozofa – kult słów pustych przeciw prawdzie szerzą.



[1] Edgar S. Brightman, A Philosophy of Religion, Prentice-Hall, Inc., Englewood Cliffs, N. J. 1958, wyd. dwunaste, s. 17; wyróżnienia moje – B. C.).

[2] Immanuel Kant, Religia w obrębie samego rozumu, Wydawnictwo Znak, Kraków 1993, s. 131)

[3] Fritz Erik Hoevels, Dlaczego potrzebne jest stowarzyszenie ateistyczne?, http://humanizm.free.ngo.pl/pocosa.html









Towarzystwo Humanistyczne
Humanist Assciation