[ Strona główna ]

RACJE

MIGIEM


Andrzej Dominiczak

REWOLUCJA 1 CZERWCA

Cała władza w ręce dzieci!



Nikt nie wie, ile jest w Polsce dzieci. Poza zwykłymi kłopotami z policzeniem milionów rozproszonych na dużym obszarze osób wprowadzone w latach 90. ustawowe obniżenie dolnej granicy dzieciństwa o 9 miesięcy postawiło statystyków przed nowym wyzwaniem porachowania zygot, zarodków, płodów i dzieci, które - jak to się kiedyś mówiło - nie przyszły jeszcze na świat. By właściwie ocenić skalę trudności tego wyzwania, trzeba sobie uświadomić, że w dużej liczbie przypadków nikt, nawet rodzice, nie wie jeszcze o tzw. Poczętym, którego zobaczyć można tylko przy użyciu kosztownej aparatury. Wszystko to sprawia, że liczba osób, które w dniu dziecka są z definicji uprawnione do otrzymania prezentu lub zażycia odpowiedniej dla wieku przyjemności, jest znana tylko w przybliżeniu. Niedokładność ta nie tłumaczy jednak, dlaczego - wbrew logice nowych czasów - najmłodsi obywatele są zwykle pomijani przez organizatorów obchodów dnia dziecka. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że w dalszym ciągu jedyną imprezą zorganizowaną z okazji dnia dziecka specjalnie z myślą o pluskających się w wodach płodowych maluchach był zorganizowany w mrokach stanu wojennego koncert na fagot solo, który odbył się w jednym z warszawskich klubów osiedlowych. Ówczesne "Życie Warszawy" doniosło o tym wydarzeniu w krótkiej notatce pod sympatycznym tytułem "Koncert dla najmłodszych". Żartobliwy ton tej informacji i względna niecodzienność samej imprezy sprawiły być może, że niektórzy czytelnicy uznali przedsięwzięcie za pospolity wygłup. Spieszę zatem wyjaśnić, że pomysł koncertu ma rzetelne podstawy naukowe. W prowadzonych w USA badaniach z zakresu psychologii prenatalnej stwierdzono bowiem, że brzmienie fagotu szczególnie korzystnie wpływa na samopoczucie płodu w łonie matki. Nie wiara zatem, lecz szkiełko mędrca (i oko) inspirowało organizatorów, co w niczym nie przeszkadza, by dzisiaj sprawę podjęły osoby i organizacje kierujące się względami światopoglądowymi. Kto wie, czy właśnie wokół tej inicjatywy nie mógłby się rozwinąć dialog wierzących z niewierzącymi, o potrzebie którego tyle się kiedyś mówiło.

Nie będę się dłużej zatrzymywał nad kwestią dolnej granicy dzieciństwa, gdyż chcę się zająć rzadziej dyskutowanym problemem granicy górnej - pomiędzy dzieciństwem a dorosłością. Porównanie tego aspektu polskiej kultury i obyczajowości z większością krajów świata nasuwa wniosek, że Polak pozostaje dzieckiem znacznie dłużej niż członkowie innych narodów. Zaczyna wcześniej, a kończy później – nierzadko, zważywszy na kurczącą się średnią długość życia w naszym kraju, na kilka zaledwie lat przed śmiercią. Tak jest z pewnością z dzieciństwem w sensie społecznym i psychicznym, jednak w Polsce dzieciństwo uważane jest za byt w całości przynależny do natury, za niezmienny element porządku rzeczy. Specyficzne cechy tego okresu życia, a w jeszcze większym stopniu jego granice, uważa się za biologicznie zdeterminowane i niepodlegające społecznej umowie. Tymczasem nie od dzisiaj wiadomo, że dzieciństwo jest tyleż tworem natury, co kultury. Świąteczny felieton nie wydaje się być najwłaściwszym miejscem na wykład historii z dzieciństwa jako zjawiska społecznego, wspomnijmy zatem tylko, że przez tysiąclecia dystans między dorosłymi a dziećmi był znacznie mniejszy niż w naszych czasach. Dzieci na co dzień uczestniczyły w życiu rodziców i innych dorosłych. Wspólnie z nimi pracowały, wspólnie się bawiły i obracały się w tym samym kręgu towarzyskim. Ich ubiór niemal nie różnił się od ubioru dorosłych. Nie ukrywano przed nimi intymnych czy, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, wstydliwych stron życia. Fakt ten doskonale ilustrują modne traktaty pedagogiczne, a wśród nich, na przykład, słynne Rozmowy Erazma z Rotterdamu, w których, między innymi, pewien młodzieniec przekonuje ladacznicę do porzucenia jej haniebnej profesji, inny zaś bez ogródek namawia swą lubą do cielesnych uciech. Erazm, doktor teologii przecież, dedykował to dzieło swojemu ośmioletniemu chrześniakowi, a ojciec chłopca, nie widząc w nim nic niestosownego, książkę wydrukował. Od roku 1526 - jak pisze Huizinga - przez dwa stulecia płynął nieprzerwany potok kolejnych wydań i przekładów tego podręcznika. Dzieło Erazma spotkało się z ostrym potępieniem dopiero w wieku XIX, tyleż z powodu nadania sferze seksualnej charakteru wstydliwej strony życia, ile z powodu ostatecznego ukształtowania się bariery między światem dorosłych i światem dzieci. Dystans między dorosłymi i dziećmi pogłębiał się stopniowo od początków historii ludzkości, a okres dzieciństwa coraz bardziej się wydłużał od 7, 12, do 15 i więcej lat życia. Wiek dwudziesty, zwłaszcza zaś jego druga połowa przyniosła nie tylko dalsze wydłużenie tego okresu poza 20 rok życia, lecz również modę, czy wręcz kult dziecinnego stylu życia. Skutki tego stanu rzeczy widać gołym okiem. Cóż pozostaje ludziom skazanym przez tradycję i obyczaj na rówieśnicze getto, ludziom pozbawionym wpływu na własne życie i sprawy publiczne, niż wytworzyć subkulturę, która jest na wpół wolnościowym odpowiednikiem więziennego "drugiego" życia. System środowiskowych norm, podkreślanie grupowej odrębności przez odmienność ubioru i ostentacyjne okazywanie lekceważenia, a nawet wrogości wobec innych, obcych, czy wobec świata zewnętrznego, to sposób na przetrwanie stanu zawieszenia między rzeczywistym dzieciństwem, a sztucznie odroczoną dorosłością. Ostatnio sytuację dodatkowo pogorszyło odkrycie, że charakterystyczna dla dzieci nadpobudliwość i nadruchliwość doskonale wypada w telewizji. W świecie, w którym pokazanie się w okienku telewizora jest wartością fundamentalną, oznacza to umocnienie i dalszą eskalację dziecinności. Zaostrza również problem obecności i roli rezyduów infantylizmu w psychice ludzi dorosłych - problem, który szczególnie wyraziście ujawnia się w zachowaniu prezenterów telewizyjnych i sałacie słownej nowej generacji dziennikarzy radiowych. Nie miałoby to takiego znaczenia, gdyby nie zwrotny wpływ, jaki ci ludzie wywierają na młodocianą publiczność.

Na całym świecie rodzice, nauczyciele i psycholodzy zastanawiają się, jak rozwiązać, dotyczące w coraz większym stopniu ludzi młodych i bardzo młodych, problemy przestępczości, narkomanii i innych plag trapiących społeczeństwa krajów rozwiniętych. Winą za obecny, wysoce niezadowalający stan rzeczy obarcza się niekochających rodziców, rosnący margines ubóstwa i niekompetentnych nauczycieli. Winna tymczasem jest, przede wszystkim, obyczajowość i kultura, która stworzyła i starannie pielęgnuje model ponad wszelką miarę przedłużonego dzieciństwa. Recepty na rozwiązanie problemów z młodzieżą szukać trzeba w stopniowej likwidacji tego społecznego bytu, w rozwiązaniu getta młodzieżowej subkultury i powrocie do czasów, w których ludzie wszystkich generacji wspólnie bawili się i pracowali. Należy stopniowo obniżać zbyt wysoko ustawione bariery uczestnictwa w normalnym życiu: wiek prawnej zdolności do założenia rodziny, wiek zdolności do pracy, wiek uprawniający do podejmowania decyzji o treści i kierunku kształcenia oraz - co szczególnie ważne - do aktywnego uczestnictwa w życiu publicznym. Tylko faktyczne zaangażowanie w rozwiązywanie realnych, a nie odświętnych problemów i podejmowanie rzeczywistych decyzji może być szkołą odpowiedzialnej dorosłości. Stereotypy na ten temat są jednak tak głęboko utrwalone i tak silnie kształtują nasz sposób patrzenia na możliwości dzieci i młodzieży, że każdy, kto chciałby im się przeciwstawić, z pewnością napotka silny opór, nie tylko ze strony dorosłych, ale i samych dzieci, które dały sobie wmówić brak rozumu i odpowiedzialności. Doskonale ilustrują to przeprowadzone w USA, a w wersji pilotażowej również w Polsce, badania, w których zapytano młodych ludzi o to, czy ich zdaniem dzieci powinny być dopuszczone do udziału w wyborach. Większość pytanych odpowiedziała negatywnie. Poproszone o uzasadnienie negatywnej odpowiedzi dzieci udzielają wyjaśnień, w których silnie uwewnętrzniony stereotyp łączy się z przesadnym samokrytycyzmem i stanowczo zbyt różowym obrazem ludzi dorosłych. Jednym z najczęściej podawanych wyjaśnień jest to, że udział dzieci w wyborach nie ma sensu, gdyż i tak będą głosować tak samo jak rodzice. To być może prawda, tyle tylko, że w ustabilizowanych demokracjach tak zwani dorośli również głosują tak jak ich rodzice. Głosowanie na kandydata tej czy innej partii jest w większości wypadków raczej ważnym elementem rodzinnej tradycji niż kwestią indywidualnego wyboru. Podobnie rzecz się ma z drugim, najczęściej podawanym uzasadnieniem, w którym dzieci przyznają się do braku politycznej kompetencji, stwierdzając, że nie wiedziałyby, na kogo głosować. Dzieci przejawiają tu odpowiedzialność niemal wcale nie spotykaną wśród dorosłych, a jednocześnie, po raz wtóry naiwną wiarę w racjonalność i rzetelność wyborów dokonywanych przez ludzi dorosłych. Wspomniane wyżej, prowadzone w okresie wojny w Wietnamie badania ujawniły na przykład, że duża część dorosłych wyborców nie potrafiła prawidłowo wskazać, który z dwóch kandydatów na prezydenta Stanów Zjednoczonych opowiada się za kontynuacją, a który za zakończeniem wojny. Po wyborach okazało się, że wielu zwolenników dalszej walki głosowało na rzecznika wycofania się z Wietnamu i odwrotnie, i to nie dla jakichś innych przymiotów tego czy innego kandydata, ale po prostu z niewiedzy. Znajdą się oczywiście tacy, którzy uśmiechną się z politowaniem nad amerykańską ignorancją, ja jednak gotów jestem pójść o zakład, że sytuacja w Polsce nie wygląda ani na jotę lepiej. Kto na przykład z głosujących na PiS zdaje sobie sprawę, że popiera faszystów, a nawet – jeśli czyni to oda dawna – że w istocie sam jest faszystą, na ogół mało aktywnym, ale jednak całym sercem?

Szczególną dojrzałość ujawnia polska młodzież w odpowiedzi na pytanie o sensowność wprowadzenia do systemu wyborczego instytucji egzaminu obywatelskiego, którego zdanie dawałoby czynne prawo wyborcze każdemu, bez względu na wiek. Ponad połowa pytanych młodych ludzi odpowiedziała, że chętnie wzięłaby udział w takim egzaminie, oraz że dla wielu rówieśników mógłby on być zachętą do poważnego zaangażowania się w sprawy publiczne. Nie oznacza to, że pytani nie dostrzegali trudności związanych z realizacją tego projektu. Dostrzegali. Uznali jednak, że stworzenie takiej możliwości mogłoby na tyle korzystnie wpłynąć na zmianę postaw młodzieży, że mimo wszystko warto jest na serio pomyśleć o jej wprowadzeniu.

Tymczasem jednak młodzi ludzie zadowolić się muszą obchodami Dnia Dziecka i organizowaną z tej okazji zabawą w tak zwany parlament dziecięcy. W trakcie obrad prezydent lub jego przedstawiciel wygłosi zapewne stosownie infantylne przemówienie, w którym zadeklaruje to czy tamto. Będzie fajnie, jak zawsze, a przecież można inaczej. Czy nie nadszedł wreszcie czas, by tej rzeczy nadać właściwe jej imię i przemianować tzw. sejm na sejm dziecięcy na stałe. Zasiadałyby w nim tylko dzieci, najlepiej jeszcze przed osiągnięciem dojrzałości seksualnej, bo później hormony zaburzają myślenie. Można by - w imię otwartości - dopuścić również osoby starsze biologicznie, ale dostatecznie zdziecinniałe lub nawet takie, które nigdy nie dorosły, pod warunkiem jednak, że wykażą, iż są dziećmi w sensie umysłowym. Potrzebny będzie specjalny egzamin, od którego zwolnieni byliby oczywiście wszyscy, którzy co najmniej raz głosowali na PiS lub na Dudę. Pozostali - ci którzy egzaminu nie zdadzą - byliby kierowani na re-edukację, podczas której przez miesiąc oglądaliby TVP przez co najmniej 6 godzin dziennie. Szczególnie trudne przypadki można by kierować do izolatek, gdzie słuchaliby tylko Zenona lub innych gwiazd disco-polo. Tylko tyle! Wcale nie trzeba stosować brutalnych metod z tradycyjnego repertuaru faszystów starej daty. Faszyści polscy nowej daty chcą polski nowoczesnej, oby tylko naprawdę polska była, a nikt nie zaprzeczy, że TVP i Zenon z kolegami są tak polskie, że już bardziej nie można.

Wszystkiego najlepszego dzieciom wszelkiego rodzaju życzę z okazji ich święta. Niech się święci 1 czerwca! Przez cały rok!








Racje - strona główna
Strona "Sapere Aude"