Bohdan Chwedeńczuk

ZNIKAJĄCY MIT. ROZWAŻANIA O NARODZIE




Możemy spróbować interpretować pojęcie narodu jako korelat ideologii narodowej definiując „naród” przez „ideologię narodową”, lecz nie vice versa.

Stanisław Ossowski

Nacjonalizm stwarza narody, a nie na odwrót.

Ernest Gellner

ZAPOWIEDZI

Moje motta świadczą o moich zamiarach. Zamierzam wykazać, że naród to przedmiot fikcyjny. Nie ma czegoś takiego, a „realnie istnieje tylko nacjonalizm, który czasem przekształca zastane kultury w narody, czasem kultury owe wymyśla, a często je unicestwia”/1/; nacjonalizm zaś to potęga, jak wiele potęg, zbudowana na micie. Okazuje się tym samym, że nie istnieje tak zwana tożsamość narodowa - z obiektem tak pomyślanym jak naród nacjonalistów psychologicznie niepodobna się utożsamić. Wezwanie do utożsamienia natomiast, które stale do nas kierują, ujawnia niespójność tej ideologii: oto narody istnieją w przyrodzie - tak jak, choćbyśmy tego nie wiedzieli, istnieje w niej woda czy mech - i zarazem nie istnieją, gdy o nich zapominamy, tak jak nie istnieją niedoznawane uczucia. Na koniec wybiorę się w przyszłość, by na przekór rozpowszechnionemu dziś poglądowi powiedzieć, że nacjonalistyczny obraz świata zawiśnie niebawem w muzeum zbiorowych urojeń ludzkości.

SŁOWA I RZECZY

Czym jest galaktyka? Czym jest organizm? Czym jest naród? Pytam tym sposobem, czym jest jakieś to a to, wymienione z nazwy. Odpowiedzi na te pytania mają następujący schemat: x jest tym a tym; a gdy ich udzielamy, podstawiamy za „x” nazwy rzeczy, o których mówimy, czym są. Nazwy te mają ustalone w naszym języku znaczenia, gdyby ich bowiem nie miały, nie dałoby się nie tylko odpowiedzieć, ale nawet zapytać, wyrażenie „czym jest nie wiadomo co ?” nie jest bowiem pytaniem. Kiedy na przykład pytam, czym jest muflon, wymieniam z nazwy muflona, a nazwa ta ma ustalone w języku polskim znaczenie.

Gdy pytam o naród, jest zdawałoby się podobnie jak z muflonem - wymieniam z nazwy coś, o czym chcę wiedzieć, czym jest. Płytkie to jednak podobieństwo, nie wykracza bowiem poza kształt pytania. A w sprawach zasadniczych są tu same niepodobieństwa. Słowo „naród” bowiem, po pierwsze, nie ma zastanego zwyczajowego znaczenia, ma natomiast różne znaczenia doktrynalne. A po drugie, słowu temu, przy wszystkich jego doktrynalnych znaczeniach, nic rzeczywistego nie odpowiada - jest więc nazwą pustą.

Oto wyjaśnienie i uzasadnienie tych dwóch poglądów. Wiele jest w naszym języku słów systematycznie dwuznacznych, bo niosących dwa znaczenia - zwyczajowe i doktrynalne. Znaczenie zwyczajowe to takie, które utarło się w codziennym życiu społeczności językowej bez jej szczególnego namysłu; wyrobiło się z biegiem lat. Znaczenie doktrynalne to takie, które nadają słowu po namyśle znawcy jakichś dziedzin rzeczywistości lub wyznawcy jakichś poglądów i wiar. Słowo „grypa” na przykład ma oba znaczenia: zwyczajowe - gdy z jego pomocą wyrażam obawę, że dopada mnie grypa; doktrynalne - gdy lekarz stawia mi grypową diagnozę. Rozróżnienie to można by zastąpić opowieścią o dwóch językach, potocznym i technicznym, w których występują równokształtne, lecz różnoznaczne wyrażenia. Języki te jednak są z sobą tak splecione, choćby więzami pokrewieństwa znaczeń, że byłaby to jałowa pedanteria.

W mowie nieuczonej „naród” rzadko występuje, a gdy występuje, to z wszystkimi zaletami i wadami tej mowy: jest słowem znaczeniowo nieostrym, niejasnym i niewyraźnym, a bywa metaforycznym. Naród to jacyś do mnie podobni, bo mogę się z nimi dogadać, zasadniczo tak samo się ubierają i tak samo jedzą, na ogół to samo chwalą oraz to samo ganią, i mogę bez przeszkód dotrzeć tam, gdzie mieszkają. „Naród” taki występuje w zwrotach „zebrało się dużo narodu”, „naród tego nie wytrzyma”, „to się narodowi podoba”; nikomu taki naród nie wadzi i nikogo nie usposabia do pytania, czym jest, co mu wolno, co ma mieć itp.

Niczym nie jest, bo z góry wiadomo, że go nie ma - są poszczególni ludzie jakoś do siebie podobni, a słowo „naród” to poręczny skrót oznaczający tych ludzi, traktowanych łącznie ze względu na interesujące nas w danej chwili podobieństwa. Nie ma więc zwyczajowego znaczenia słowa „naród”, jest natomiast zwyczaj, dyktujący użycie tego słowa jako skrótu - skrótu dla wielu słów o zwyczajowych znaczeniach.

Naród” występuje też w mowie doktrynerów. Społeczność doktrynerów dzielę na dwie grupy: są to opisywacze i teoretycy ludzkich społeczności oraz nacjonaliści. Grupy te łączy rzecz jasna wymiana idei oraz osobników.

A nade wszystko łączy ich sposób wprowadzania i używania słowa „naród”. Zwyczajowym użyciem słów rządzi (biorąc w uproszczeniu) następujący mechanizm: najpierw są rzeczy, potem słowa, a dopiero potem dalsze słowa - te, które mówią bliżej o rzeczach już nazwanych. Rzeczy kontrolują zatem to, co o nich mówimy. W doktrynerskim natomiast użyciu słów mamy odwrócenie tego mechanizmu: najpierw są słowa, potem dalsze słowa, prowokowane przez te pierwsze, a rzekome rzeczy, gdy są już dostatecznie omówione, są realne - istnieją. Słowa decydują tu zatem o rzeczach; mniej metaforycznie: słowa decydują o tym, co ich użytkownicy biorą za istniejące rzeczy.

Czy może istnieć naród doktrynerów? A co to jest naród doktrynerów? Naród doktrynerów to przedmiot zaprojektowany przez ich definicje narodu, a więc przedmiot, który, jeśli istnieje, jest taki, jak chcą te definicje. Definicji tych jest sporo, kiedy jednak bliżej im się przyglądam, znajduję dwa  rodzaje, a w drugim z nich dwie odmiany. Znajduję mianowicie definicje rodzaju subiektywnego oraz definicje rodzaju obiektywnego, a w tym drugim odmianę indywidualistyczną oraz odmianę holistyczną /2/.

Subiektywnie pojmuje naród ten, kto mówi, że być członkiem narodu to uważać siebie za członka narodu. Naród jest zatem zbiorowością ludzi uważających się za jego członków. Polacy to tylko ci i wszyscy ci, którzy uważają się za Polaków. Kiedy jednak pytam, co to znaczy „uważać się za Polaka”, wychodzi na jaw - jedno z dwojga - że taka definicja narodu biegnie w nieskończoność, jest zatem pseudodefinicją; albo wymaga wskazania tego czegoś, za członka czego mam się uważać, jest zatem definicją pseudosubiektywną. Jeśli bowiem być Polakiem to uważać się za Polaka, to uważa się za Polaka ten, kto uważa się za tego, kto uważa się za Polaka itd.

Nic po definicji, która gubi się w nieskończoności. Można ją jednak uratować, tak mianowicie, że się ją odsubiektywizuje. Członkiem narodu - powiemy wówczas - jest ten, kto ma się  za kogoś, kogo  opisujemy inaczej niż przez to, że ów ktoś ma się za niego. Otrzymujemy w ten sposób definicję obiektywną, wyznaczającą naród niezależnie od tego, co ludzie o sobie myślą.

Czy da się taką definicję zbudować, i czy będzie to definicja realna, czyli mówiąca o czymś, co istnieje? - o tym wkrótce. W tej chwili jesteśmy w miejscu, w którym w ucieczce przed subiektywną definicją narodu tworzymy definicję obiektywną z wbudowanym w nią składnikiem subiektywnym: to, że się mam za Polaka czy Ślązaka jest warunkiem koniecznym, lecz niewystarczającym bycia Polakiem czy Ślązakiem/3/.

Nie zawsze jednak można zatrzymać się w pół drogi. Tu nie można, kiedy bowiem zobiektywizowaliśmy definicję narodu - to znaczy uznaliśmy za jego cechę definicyjną coś od naszych przekonań niezależnego - naszych przekonań nie da się już zachować nawet w roli warunku koniecznego bycia członkiem narodu. Mogę bowiem mylnie sądzić, że mam obiektywne cechy, które czynią ze mnie Polaka, choć ich nie mam, i mogę mylnie sądzić, że ich nie mam, choć je mam. (Nacjonaliści reagują zresztą po swojemu na każdą z tych ewentualności: gdy uznają, że  mylę się na pierwszy sposób, mówią, że jestem uzurpatorem, a gdy uznają, że na drugi - mówią, że jestem renegatem.)

Jesteśmy więc w następującym położeniu: definicja czysto subiektywna okazuje się niedefinicją, nie jest bowiem definicją to, co jest nią dopiero w nieskończoności; zobiektywizowana natomiast definicja subiektywna jest nieadekwatna, nie jest bowiem adekwatna definicja, która  przedstawia jako  konieczny warunek bycia rzeczą definiowaną coś, co nie jest takim warunkiem. Nie istnieje zatem subiektywnie rozumiany naród, bo taki naród, gdyby istniał, byłby odpowiednikiem jego subiektywnej definicji. Nie ma jednak takiej definicji, nie ma zatem tego, co jej odpowiada, nic bowiem nie odpowiada temu, czego nie ma.

Biorę się zatem za definicje obiektywne, by zobaczyć, czego chcą, oraz czy istnieje to, czego chcą. Definicje obiektywne, niezależnie od ich odmiany, określają naród jako zbiorowość ludzi pozostających w takim samym stosunku do jakichś rzeczy. Ustawmy te różne rzeczy w porządku, by tak rzec, malejącej namacalności: terytorium, państwo, język, kultura, dziedzictwo, cele dążeń zbiorowych. Naród to zbiorowość ludzi, którzy tak samo się odnoszą do tych samych rzeczy (do wszystkich, czy do niektórych z naszej listy - tego ani od doktrynerów-badaczy narodu, ani od doktrynerów-ideologów narodu nie sposób się dowiedzieć). Nie ma jednak takich zbiorowości, bo nie ma, najpierw, zbiorowości spełniających warunek pierwszy - warunek jednorodności odniesienia. Żadni dwaj osobnicy nie odnoszą się tak samo do żadnej rzeczy. Odnoszą się co najwyżej podobnie.

Dobrze, powie ktoś, odnosisz się tak samo jak twoja kuzynka z Jasła do terytorium Polski, bo je zamieszkujesz. To nieprawda - każde z nas okupuje zawsze inny fragment terytorium Polski, a mentalnie też odnosi się do niego każde po swojemu. Zresztą nie odnosimy się w ogóle do terytorium Polski, bo terytorium Polski, gdy o nim mowa w definicji narodu, to nic innego jak tylko przedmiot takiego samego odnoszenia się doń Polaków, a tymczasem nie ma takiego przedmiotu - każdy ma swoje terytorium. (Widać tu skądinąd pospolite błędne koło w definicji: naród definiuje się przez wspólne terytorium, a terytorium narodowe przez wspólną narodową doń postawę; definicje przez pozostałe rzeczy mają tę samą ułomność.) Podobieństwa odniesień stają się zresztą coraz mglistsze w miarę jak przechodzimy do coraz mglistszych obiektów. Czy odnosimy się podobnie, boć nie tak samo, do państwa polskiego: mój nowobogacki znajomy, przecież Polak, który je okrada, i ja, który go nie okradam? Czy odnosi się podobnie jak ja do języka polskiego ksiądz Tadeusz Rydzyk, którego całe słownictwo polskie jest co najwyżej jedną dziesiątą mojego słownictwa? Czy odnosi się podobnie jak ja do kultury polskiej admirator plejady polskich pisarzy, których ja mam za drugorzędnych? Czy odnosimy się podobnie do dziedzictwa polskiego: chwalca jego chrześcijańskiego piętna (chrześcijańskich korzeni, jak ów chwalca powie) i ja, który wolałbym, żeby było to piętno laickie? Warunek jednorodności postaw, od którego obiektywne definicje narodu uzależniają jego istnienie, nie jest więc spełniony.

Niespełniony jest zatem drugi warunek istnienia narodu - warunek jedyności przedmiotów, do których populacja ma się jednorodnie odnosić, by być narodem. Nie ma jednego terytorium, państwa, języka itd., bo gdy traktujemy je jako odpowiedniki czy raczej pochodne takich samych odniesień, nie znajdujemy takich samych odniesień, nie ma tedy tych samych przedmiotów. Załóżmy jednak, że przedmioty, do których odnosi się naród, są niezależne od tego, że się do nich odnosi: terytorium narodowe jest terytorium narodowym, państwo państwem, język językiem, kultura kulturą itd., choć trudno w populacji o coś więcej niż podobne do nich odniesienia, a łatwo o odniesienia przeciwstawne (i państwowiec, i anarchista mają wbitą w paszporty narodowość polską).

Nie ma jednak jednego terytorium - nie tylko nie ma go trywialnie, bo choćby miało trwale ten sam obrys granic, jest stale zmienne; lecz nie ma go nietrywialnie, bo historycznie zmienia kształt, ginie, bywa okupowane przez obcych, współokupowane przez ileś narodów, wśród których bywają takie, które współokupują ileś terytoriów, i tak dalej, w głąb obfitości kombinacji. A im bardziej odchodzimy od namacalnych przedmiotów odniesienia, tym trudniej o jedne i te same przedmioty. O jednym, na przykład, języku polskim można mówić co najwyżej jako o forsowanym w danej chwili przez językoznawców zbiorze norm wyznaczających tak zwaną poprawną polszczyznę.

Obiektywne indywidualistyczne pojęcie narodu - traktujące naród jako zbiorowość poszczególnych jednostek odniesionych tak samo do tych samych przedmiotów - to pojęcie fikcyjne, bo pozbawione egzemplifikacji. Coś takiego istnieje co najwyżej w fantazjach, najchętniej zbiorowych, zwykle wytwarzanych i rozpowszechnianych przez tak zwane elity kulturalne. W rzeczywistości istnieją społeczności ludzkie odnoszące się w różnym stopniu podobnie (sporadycznie tak podobnie, że można z przymrużeniem oka powiedzieć, iż tak samo) do podobnych do siebie w różnym stopniu przedmiotów (sporadycznie do tak podobnych, że można z przymrużeniem oka powiedzieć, iż do tych samych) - do owych terytoriów, państw, języków, kultur, dziedzictw itp. W rzeczywistości istnieją więc takie grupy ludzkie, o jakich mówi zwyczajowe słowo „naród” - ten skrót językowy wypracowany przez język potoczny. Naród natomiast to byt wyobrażony.

Nic dziwnego zatem, że pełnokrwisty nacjonalista sięga po holistyczne (od greckiego holos - cały) pojęcie narodu. Holizm to pogląd, że „całość jest czymś więcej niż sumą swych części” /4/. Naród zatem to zbiorowość osobników pozostających we wspólnych stosunkach do tych samych przedmiotów, a ponadto tworzących całość, która jest czymś więcej niż sumą jej części. W definicji tej rozpoznajemy dwie części: indywidualistyczną, gdy mowa o zbiorowości osobników, oraz holistyczne ponadto, gdy przychodzi coś, co ma być nad tworzącymi zbiorowość osobnikami - ich całość. Dopiero ta całość zadowala nacjonalistę, ona dopiero daje mu naród, a ten, gdy jest: czuje, myśli, działa jako całość; kieruje tą całością głowa, a posłuszne jej członki robią swoje (holistyczny nacjonalizm wiąże się często z biologizmem, czyli pojmowaniem społeczeństwa na wzór organizmu osadzonego w swojej glebie). Historyczne zawołanie ein Volk, ein Land, ein Führer oddaje bez zbędnych zawiłości myśl naczelną każdego nacjonalizmu (mówienie o myśli nacjonalizmu to, jak się za chwilę okaże, nadmiar kurtuazji).

Co można powiedzieć o tej kompozycji? Najpierw to, że jej podłoże, czyli naród nacjonalizmu indywidualistycznego (najpierw musi być odpowiednia zbiorowość, a dopiero potem wyłania się holistyczna nadcałość tworzących ją osobników) - to podłoże, jak się okazało, nie istnieje. I na tym można by zakończyć.

Załóżmy jednak, że istnieje to podłoże. Istnieje w każdym razie w wyobraźni indywidualistycznego nacjonalisty, można więc sobie coś takiego wyobrazić, to zaś, co można sobie wyobrazić, zasadniczo może istnieć. Są zresztą takie chwile (na ogół, chwile nieszczęść) w dziejach społeczeństw, w których te zbliżają się do nacjonalistycznego ideału: są stosunkowo jednomyślnymi zbiorowościami.

Koncesja ta jednak niczego nie zmienia. Nie możemy bowiem znaleźć żadnej odpowiedzi, ani twierdzącej, ani przeczącej, na pytanie, czy istnieje naród-całość, owo coś więcej niż całość złożona z poszczególnych osobników. Żeby bowiem znaleźć odpowiedź na to pytanie, trzeba wiedzieć, o co pytamy, to znaczy znać kryteria, które ma spełniać całość, by być „czymś więcej” niż zwykłą całością. Kryteriów takich nie znamy jednak, lecz nie dlatego, że nie starcza nam pomyślunku lub rzeczywistość jest bogatsza niż każdy pomyślunek, lecz dlatego, że nie ma tu co znać. Owym „coś więcej” jest bowiem to, co się komu spodoba za coś więcej uznać, a raczej jest nim to, co się komu podoba wzniośle odczuwać jako coś więcej. Możemy więc poznać co najwyżej upodobania nacjonalistów, nie zaś to, czy są na świecie ich całościowe narody. Różni nacjonaliści kierują się jednak różnymi upodobaniami, oczekując od ludności „czegoś więcej”, jeśli ma być narodem. My zaś nie mamy sposobu wyboru tych upodobań: możemy co najwyżej kierować się własnymi upodobaniami co do upodobań, które dyktują nacjonalistom ich holistyczne „pojęcia” narodu. I na tym koniec.

TYLKO MIT

Zbiorę wyniki tych rozważań. Rozróżniłem subiektywne i obiektywne pojęcie narodu. Okazało się, że pojęcia subiektywnego, choć piszą o nim w encyklopediach i uczą w akademiach, nie ma (bo albo pracuje na jałowym biegu, albo jest nieadekwatne), nie ma więc tego, co by mu odpowiadało - subiektywnie rozumianego narodu. Co do obiektywnego natomiast pojęcia narodu, okazało się, że ma dwie odmiany: treściwą indywidualistyczną i beztreściwą holistyczną. Treściom tego pierwszego pojęcia nic jednak rzeczywistego nie odpowiada - odpowiada mu tylko byt wyobrażony; a pojęcie holistyczne nie ma treści, skoro nie wiadomo, na czym miałby polegać przedmiot tego pojęcia.

A tymczasem trudno spędzić dzień, by nie słyszeć o narodzie. Gdy chodzi o potoczny „naród” - zwyczajowe słowo o skromnej empirycznej treści - wiadomo, o co chodzi. Gdy zaś chodzi o „naród” doktrynerów, wiadomo - jeśli moje argumenty są poprawne - że o nic rzeczywistego nie chodzi. Wiadomo zarazem, że ów nieistniejący byt, naród doktrynerów, służy wielkiej masie ludzkich interesów: budzi sugestywne wyobrażenia, mobilizuje do walki, ogniskuje oddanie i nienawiść, rodzi iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa jednych i rzeczywiste poczucie zagrożenia innych. Wiadomo zatem, że chodzi o coś nader rzeczywistego.

Instytucja społeczna, na którą składają się następujące rzeczy: słowa pozbawione realnych odpowiedników, lecz sprzyjające wytwarzaniu i rozpowszechnianiu zbiorowych wyobrażeń, które budzą emocje i pobudzają do bezrefleksyjnego działania - instytucja taka nosi miano mitologii.

Mitologia, która mnie tu zajmowała, ma na ołtarzu naród, toteż zasługuje na miano mitologii nacjonalistów. (Osobnej uwagi wymaga sprzężenie tej mitologii z mitologiami religijnymi, sprawiające wrażenie związku koniecznego.)

KRÓTKO O PRZYSZŁOŚCI

Mitologia żyje dopóty, dopóki ma wyznawców. Ma zaś wyznawców dopóty, dopóki przysparza jakichś dóbr. Wiele tymczasem wskazuje na to, że w dzisiejszym świecie działanie z użyciem nacjonalizmu daje bilans niekorzystny - niesie więcej strat niż zysków.

Ziemia zmalała i na naszych oczach maleje, a na malejącej Ziemi mieszka rosnąca na naszych oczach liczba ludzi. Oto świat nieodległej przyszłości: ludzie wędrują bez zasadniczych przeszkód po całej Ziemi w pogoni za dobrami należącymi do wspólnej puli dóbr. Do wspólnej puli należą też przekonania i narzędzia niezbędne w tym świecie do pomyślnego życia; przekonania i narzędzia regionalne stanowią cywilizacyjnie i społecznie marginalny folklor. Wszyscy są emigrantami i zarazem nikt nie jest emigrantem, wszędzie bowiem jest to samo. Konfliktów grożących temu światu, na czele z antagonizmem między sytymi a głodnymi, żaden nacjonalizm nie rozwiąże, staje się więc bezczynny, bo nie organizuje ani kooperacji, ani konkurencji.

W roku 1970 i ponownie w roku 1990 pytano ludzi w różnych krajach, czy czują się dumni, że są Belgami, Niemcami itd. Oto wyniki (podaję procenty odpowiedzi twierdzących; w nawiasach występują wartości z roku 1990): Belgowie - 70% (31%), Francuzi - 66% (35%), Niemcy - 38% (17%), Włosi - 62% (40%), Holendrzy - 54% (23%), Polacy - brak danych z 1970 roku (1990, 69%), Japończycy - brak danych z 1970 roku (1990, 29%) /5/.

Poczucie dumy narodowej to rdzeń społecznie czynnego nacjonalizmu i zarazem sprawdzian podatności na często intensywną i przenikającą bez mała wszystkie treści społecznego przekazu propagandę nacjonalizmu. Najmocniejsza jest następująca interpretacja danych, które przedstawiłem: wskazują one na tendencję, a oczekiwania związane z przyszłym rozwojem życia społecznego na Ziemi wskazują, że jest to tendencja nieodwracalna.

Mitologia nacjonalizmu jest więc w fazie schyłku. Warto jednak pamiętać o słowach myśliciela: ”Idee, które się przeżyły, mogą długo chodzić o kiju”/6/. O kiju, który jeszcze bije.




Przypisy:

/1/ Ernest Gellner, Narody i nacjonalizm, Warszawa 1991, s. 64.

/2/ O różnych definicjach czy różnych koncepcjach narodu piszą encyklopedie, a podział na definicje subiektywne i obiektywne jest pospolity w literaturze przedmiotu. Zob. na przykład International Encyclopedia of the Social Sciences, New York 1968, vol. 11, hasła „Nation”, „Nationalism”; Routledge Encyclopedia of Philosophy, London - New York 1998, vol. 6, hasło „Nation and Nationalism”. 

/3/ Podaję nie bez powodu przykład Ślązaka. Od pewnego czasu bowiem występuje konflikt między tymi Ślązakami, którzy uważają, że Ślązacy są narodem, i domagają się od władz Polski uznania ich praw jako narodu, a tymi Polakami, którzy uważają, że o narodzie śląskim mowy być nie może.  Że spór ten jest nierzeczowy (a inny, jak dowodzę w tym eseju, być nie może), dobrze widać w reportażu Aleksandry Klich „Nie ma narodu, może będzie”, i w towarzyszącej mu wypowiedzi historyka, który mówi doprawdy rozbrajająco: „Jeśli ktoś na Śląsku chce tworzyć odrębny naród, powinno mu się na to pozwolić”; zob. Gazeta Wyborcza, 23 - 24 czerwca 2001, ss. 12 - 13.

/4/ Tak ponoć wyrażał ten pogląd Arystoteles. Dobre ogólne omówienie holizmu daje Encyklopedia katolicka, t. VI, Lublin 1993, ss. 1150 - 1151.

/5/ Zob. Göran Therborn, Drogi do współczesnej Europy, Warszawa - Kraków 1998, s. 421.

/6/ Aleksander Hercen, Rzeczy minione i rozmyślania, Warszawa 1952, t. III, s. 55.






Towarzystwo Humanistyczne
Humanist Assciation