Bohdan Chwedeńczuk
ZNIKAJĄCY MIT. ROZWAŻANIA O NARODZIE
Możemy
spróbować interpretować pojęcie narodu jako korelat ideologii
narodowej definiując „naród” przez „ideologię
narodową”, lecz nie vice versa.
Stanisław Ossowski Nacjonalizm
stwarza narody, a nie na odwrót.
Ernest Gellner
Moje motta świadczą o moich zamiarach. Zamierzam wykazać, że naród to
przedmiot fikcyjny. Nie ma czegoś takiego, a „realnie istnieje
tylko nacjonalizm, który czasem przekształca zastane kultury w
narody, czasem kultury owe wymyśla, a często je unicestwia”/1/;
nacjonalizm zaś to potęga, jak wiele potęg, zbudowana na micie.
Okazuje się tym samym, że nie istnieje tak zwana tożsamość narodowa -
z obiektem tak pomyślanym jak naród nacjonalistów psychologicznie
niepodobna się utożsamić. Wezwanie do utożsamienia natomiast, które
stale do nas kierują, ujawnia niespójność tej ideologii: oto narody
istnieją w przyrodzie - tak jak, choćbyśmy tego nie wiedzieli,
istnieje w niej woda czy mech - i zarazem nie istnieją, gdy o
nich zapominamy, tak jak nie istnieją niedoznawane uczucia. Na koniec
wybiorę się w przyszłość, by na przekór rozpowszechnionemu dziś
poglądowi powiedzieć, że nacjonalistyczny obraz świata zawiśnie
niebawem w muzeum zbiorowych urojeń ludzkości.
SŁOWA
I RZECZY Czym
jest galaktyka? Czym jest organizm? Czym jest naród? Pytam tym
sposobem, czym jest jakieś to a to, wymienione z nazwy. Odpowiedzi na
te pytania mają następujący schemat: x jest tym a tym; a gdy ich
udzielamy, podstawiamy za „x” nazwy rzeczy, o których
mówimy, czym są. Nazwy te mają ustalone w naszym języku znaczenia,
gdyby ich bowiem nie miały, nie dałoby się nie tylko odpowiedzieć,
ale nawet zapytać, wyrażenie „czym jest nie wiadomo co ?”
nie jest bowiem pytaniem. Kiedy na przykład pytam, czym jest muflon,
wymieniam z nazwy muflona, a nazwa ta ma ustalone w języku polskim
znaczenie.
Gdy
pytam o naród, jest zdawałoby się podobnie jak z muflonem - wymieniam
z nazwy coś, o czym chcę wiedzieć, czym jest. Płytkie to jednak
podobieństwo, nie wykracza bowiem poza kształt pytania. A w sprawach
zasadniczych są tu same niepodobieństwa. Słowo „naród”
bowiem, po pierwsze, nie ma zastanego zwyczajowego znaczenia,
ma natomiast różne znaczenia doktrynalne. A po drugie, słowu
temu, przy wszystkich jego doktrynalnych znaczeniach, nic
rzeczywistego nie odpowiada - jest więc nazwą pustą.
Oto
wyjaśnienie i uzasadnienie tych dwóch poglądów. Wiele jest w naszym
języku słów systematycznie dwuznacznych, bo niosących dwa znaczenia -
zwyczajowe i doktrynalne. Znaczenie zwyczajowe to takie, które
utarło się w codziennym życiu społeczności językowej bez jej
szczególnego namysłu; wyrobiło się z biegiem lat. Znaczenie
doktrynalne to takie, które nadają słowu po namyśle znawcy
jakichś dziedzin rzeczywistości lub wyznawcy jakichś poglądów i wiar.
Słowo „grypa” na przykład ma oba znaczenia: zwyczajowe -
gdy z jego pomocą wyrażam obawę, że dopada mnie grypa; doktrynalne -
gdy lekarz stawia mi grypową diagnozę. Rozróżnienie to można by
zastąpić opowieścią o dwóch językach, potocznym i technicznym, w
których występują równokształtne, lecz różnoznaczne wyrażenia. Języki
te jednak są z sobą tak splecione, choćby więzami pokrewieństwa
znaczeń, że byłaby to jałowa pedanteria.
W
mowie nieuczonej „naród” rzadko występuje, a gdy
występuje, to z wszystkimi zaletami i wadami tej mowy: jest słowem
znaczeniowo nieostrym, niejasnym i niewyraźnym, a bywa metaforycznym.
Naród to jacyś do mnie podobni, bo mogę się z nimi dogadać,
zasadniczo tak samo się ubierają i tak samo jedzą, na ogół to samo
chwalą oraz to samo ganią, i mogę bez przeszkód dotrzeć tam, gdzie
mieszkają. „Naród” taki występuje w zwrotach „zebrało
się dużo narodu”, „naród tego nie wytrzyma”, „to
się narodowi podoba”; nikomu taki naród nie wadzi i nikogo nie
usposabia do pytania, czym jest, co mu wolno, co ma mieć itp.
Niczym
nie jest, bo z góry wiadomo, że go nie ma - są poszczególni ludzie
jakoś do siebie podobni, a słowo „naród” to poręczny
skrót oznaczający tych ludzi, traktowanych łącznie ze względu na
interesujące nas w danej chwili podobieństwa. Nie ma więc
zwyczajowego znaczenia słowa „naród”, jest natomiast
zwyczaj, dyktujący użycie tego słowa jako skrótu - skrótu dla wielu
słów o zwyczajowych znaczeniach.
„Naród”
występuje też w mowie doktrynerów. Społeczność doktrynerów dzielę na
dwie grupy: są to opisywacze i teoretycy ludzkich społeczności oraz
nacjonaliści. Grupy te łączy rzecz jasna wymiana idei oraz osobników.
A
nade wszystko łączy ich sposób wprowadzania i używania słowa „naród”.
Zwyczajowym użyciem słów rządzi (biorąc w uproszczeniu) następujący
mechanizm: najpierw są rzeczy, potem słowa, a dopiero potem dalsze
słowa - te, które mówią bliżej o rzeczach już nazwanych. Rzeczy
kontrolują zatem to, co o nich mówimy. W doktrynerskim natomiast
użyciu słów mamy odwrócenie tego mechanizmu: najpierw są słowa, potem
dalsze słowa, prowokowane przez te pierwsze, a rzekome rzeczy, gdy są
już dostatecznie omówione, są realne - istnieją. Słowa decydują tu
zatem o rzeczach; mniej metaforycznie: słowa decydują o tym, co ich
użytkownicy biorą za istniejące rzeczy.
Czy
może istnieć naród doktrynerów? A co to jest naród doktrynerów? Naród
doktrynerów to przedmiot zaprojektowany przez ich definicje narodu, a
więc przedmiot, który, jeśli istnieje, jest taki, jak chcą te
definicje. Definicji tych jest sporo, kiedy jednak bliżej im się
przyglądam, znajduję dwa rodzaje, a w drugim z nich dwie
odmiany. Znajduję mianowicie definicje rodzaju subiektywnego
oraz definicje rodzaju obiektywnego, a w tym drugim odmianę
indywidualistyczną oraz odmianę holistyczną /2/.
Subiektywnie
pojmuje naród ten, kto mówi, że być członkiem narodu to uważać siebie
za członka narodu. Naród jest zatem zbiorowością ludzi uważających
się za jego członków. Polacy to tylko ci i wszyscy ci, którzy uważają
się za Polaków. Kiedy jednak pytam, co to znaczy „uważać się za
Polaka”, wychodzi na jaw - jedno z dwojga - że taka definicja
narodu biegnie w nieskończoność, jest zatem pseudodefinicją; albo
wymaga wskazania tego czegoś, za członka czego mam się uważać, jest
zatem definicją pseudosubiektywną. Jeśli bowiem być Polakiem to
uważać się za Polaka, to uważa się za Polaka ten, kto uważa się za
tego, kto uważa się za Polaka itd.
Nic
po definicji, która gubi się w nieskończoności. Można ją jednak
uratować, tak mianowicie, że się ją odsubiektywizuje. Członkiem
narodu - powiemy wówczas - jest ten, kto ma się za kogoś, kogo
opisujemy inaczej niż przez to, że ów ktoś ma się za niego.
Otrzymujemy w ten sposób definicję obiektywną, wyznaczającą naród
niezależnie od tego, co ludzie o sobie myślą.
Czy
da się taką definicję zbudować, i czy będzie to definicja realna,
czyli mówiąca o czymś, co istnieje? - o tym wkrótce. W tej chwili
jesteśmy w miejscu, w którym w ucieczce przed subiektywną definicją
narodu tworzymy definicję obiektywną z wbudowanym w nią składnikiem
subiektywnym: to, że się mam za Polaka czy Ślązaka jest warunkiem
koniecznym, lecz niewystarczającym bycia Polakiem czy Ślązakiem/3/.
Nie
zawsze jednak można zatrzymać się w pół drogi. Tu nie można, kiedy
bowiem zobiektywizowaliśmy definicję narodu - to znaczy uznaliśmy za
jego cechę definicyjną coś od naszych przekonań niezależnego -
naszych przekonań nie da się już zachować nawet w roli warunku
koniecznego bycia członkiem narodu. Mogę bowiem mylnie sądzić, że mam
obiektywne cechy, które czynią ze mnie Polaka, choć ich nie mam, i
mogę mylnie sądzić, że ich nie mam, choć je mam. (Nacjonaliści
reagują zresztą po swojemu na każdą z tych ewentualności: gdy uznają,
że mylę się na pierwszy sposób, mówią, że jestem uzurpatorem, a
gdy uznają, że na drugi - mówią, że jestem renegatem.)
Jesteśmy
więc w następującym położeniu: definicja czysto subiektywna okazuje
się niedefinicją, nie jest bowiem definicją to, co jest nią dopiero w
nieskończoności; zobiektywizowana natomiast definicja subiektywna
jest nieadekwatna, nie jest bowiem adekwatna definicja, która
przedstawia jako konieczny warunek bycia rzeczą definiowaną
coś, co nie jest takim warunkiem. Nie istnieje zatem subiektywnie
rozumiany naród, bo taki naród, gdyby istniał, byłby odpowiednikiem
jego subiektywnej definicji. Nie ma jednak takiej definicji, nie ma
zatem tego, co jej odpowiada, nic bowiem nie odpowiada temu, czego
nie ma. Biorę
się zatem za definicje obiektywne, by zobaczyć, czego chcą, oraz czy
istnieje to, czego chcą. Definicje obiektywne, niezależnie od ich
odmiany, określają naród jako zbiorowość ludzi pozostających w
takim samym stosunku do jakichś rzeczy. Ustawmy te różne rzeczy w
porządku, by tak rzec, malejącej namacalności: terytorium, państwo,
język, kultura, dziedzictwo, cele dążeń zbiorowych. Naród to
zbiorowość ludzi, którzy tak samo się odnoszą do tych
samych rzeczy (do wszystkich, czy do niektórych z naszej listy -
tego ani od doktrynerów-badaczy narodu, ani od doktrynerów-ideologów
narodu nie sposób się dowiedzieć). Nie ma jednak takich zbiorowości,
bo nie ma, najpierw, zbiorowości spełniających warunek pierwszy -
warunek jednorodności odniesienia. Żadni dwaj osobnicy nie odnoszą
się tak samo do żadnej rzeczy. Odnoszą się co najwyżej podobnie.
Dobrze,
powie ktoś, odnosisz się tak samo jak twoja kuzynka z Jasła do
terytorium Polski, bo je zamieszkujesz. To nieprawda - każde z nas
okupuje zawsze inny fragment terytorium Polski, a mentalnie też
odnosi się do niego każde po swojemu. Zresztą nie odnosimy się w
ogóle do terytorium Polski, bo terytorium Polski, gdy o nim mowa w
definicji narodu, to nic innego jak tylko przedmiot takiego samego
odnoszenia się doń Polaków, a tymczasem nie ma takiego przedmiotu -
każdy ma swoje terytorium. (Widać tu skądinąd pospolite błędne koło w
definicji: naród definiuje się przez wspólne terytorium, a terytorium
narodowe przez wspólną narodową doń postawę; definicje przez
pozostałe rzeczy mają tę samą ułomność.) Podobieństwa odniesień stają
się zresztą coraz mglistsze w miarę jak przechodzimy do coraz
mglistszych obiektów. Czy odnosimy się podobnie, boć nie tak samo, do
państwa polskiego: mój nowobogacki znajomy, przecież Polak, który je
okrada, i ja, który go nie okradam? Czy odnosi się podobnie jak ja do
języka polskiego ksiądz Tadeusz Rydzyk, którego całe słownictwo
polskie jest co najwyżej jedną dziesiątą mojego słownictwa? Czy
odnosi się podobnie jak ja do kultury polskiej admirator plejady
polskich pisarzy, których ja mam za drugorzędnych? Czy odnosimy się
podobnie do dziedzictwa polskiego: chwalca jego chrześcijańskiego
piętna (chrześcijańskich korzeni, jak ów chwalca powie) i ja, który
wolałbym, żeby było to piętno laickie? Warunek jednorodności postaw,
od którego obiektywne definicje narodu uzależniają jego istnienie,
nie jest więc spełniony.
Niespełniony
jest zatem drugi warunek istnienia narodu - warunek jedyności
przedmiotów, do których populacja ma się jednorodnie odnosić, by być
narodem. Nie ma jednego terytorium, państwa, języka itd., bo gdy
traktujemy je jako odpowiedniki czy raczej pochodne takich samych
odniesień, nie znajdujemy takich samych odniesień, nie ma tedy tych
samych przedmiotów. Załóżmy jednak, że przedmioty, do których odnosi
się naród, są niezależne od tego, że się do nich odnosi: terytorium
narodowe jest terytorium narodowym, państwo państwem, język językiem,
kultura kulturą itd., choć trudno w populacji o coś więcej niż
podobne do nich odniesienia, a łatwo o odniesienia przeciwstawne (i
państwowiec, i anarchista mają wbitą w paszporty narodowość polską).
Nie ma jednak jednego terytorium - nie tylko nie ma go trywialnie, bo
choćby miało trwale ten sam obrys granic, jest stale zmienne; lecz
nie ma go nietrywialnie, bo historycznie zmienia kształt, ginie, bywa
okupowane przez obcych, współokupowane przez ileś narodów, wśród
których bywają takie, które współokupują ileś terytoriów, i tak
dalej, w głąb obfitości kombinacji. A im bardziej odchodzimy od
namacalnych przedmiotów odniesienia, tym trudniej o jedne i te same
przedmioty. O jednym, na przykład, języku polskim można mówić co
najwyżej jako o forsowanym w danej chwili przez językoznawców zbiorze
norm wyznaczających tak zwaną poprawną polszczyznę.
Obiektywne
indywidualistyczne pojęcie narodu - traktujące naród jako
zbiorowość poszczególnych jednostek odniesionych tak samo do tych
samych przedmiotów - to pojęcie fikcyjne, bo pozbawione
egzemplifikacji. Coś takiego istnieje co najwyżej w fantazjach,
najchętniej zbiorowych, zwykle wytwarzanych i rozpowszechnianych
przez tak zwane elity kulturalne. W rzeczywistości istnieją
społeczności ludzkie odnoszące się w różnym stopniu podobnie
(sporadycznie tak podobnie, że można z przymrużeniem oka powiedzieć,
iż tak samo) do podobnych do siebie w różnym stopniu przedmiotów
(sporadycznie do tak podobnych, że można z przymrużeniem oka
powiedzieć, iż do tych samych) - do owych terytoriów, państw,
języków, kultur, dziedzictw itp. W rzeczywistości istnieją więc takie
grupy ludzkie, o jakich mówi zwyczajowe słowo „naród” -
ten skrót językowy wypracowany przez język potoczny. Naród natomiast
to byt wyobrażony.
Nic
dziwnego zatem, że pełnokrwisty nacjonalista sięga po holistyczne
(od greckiego holos - cały) pojęcie narodu. Holizm to
pogląd, że „całość jest czymś więcej niż sumą swych części”
/4/. Naród zatem to zbiorowość osobników pozostających we wspólnych
stosunkach do tych samych przedmiotów, a ponadto tworzących
całość, która jest czymś więcej niż sumą jej części. W definicji tej
rozpoznajemy dwie części: indywidualistyczną, gdy mowa o zbiorowości
osobników, oraz holistyczne ponadto, gdy przychodzi coś, co ma
być nad tworzącymi zbiorowość osobnikami - ich całość. Dopiero
ta całość zadowala nacjonalistę, ona dopiero daje mu naród, a ten,
gdy jest: czuje, myśli, działa jako całość; kieruje tą całością
głowa, a posłuszne jej członki robią swoje (holistyczny nacjonalizm
wiąże się często z biologizmem, czyli pojmowaniem społeczeństwa na
wzór organizmu osadzonego w swojej glebie). Historyczne zawołanie ein
Volk, ein Land, ein Führer oddaje bez zbędnych zawiłości myśl
naczelną każdego nacjonalizmu (mówienie o myśli nacjonalizmu
to, jak się za chwilę okaże, nadmiar kurtuazji).
Co
można powiedzieć o tej kompozycji? Najpierw to, że jej podłoże, czyli
naród nacjonalizmu indywidualistycznego (najpierw musi być
odpowiednia zbiorowość, a dopiero potem wyłania się holistyczna
nadcałość tworzących ją osobników) - to podłoże, jak się okazało, nie
istnieje. I na tym można by zakończyć. Załóżmy
jednak, że istnieje to podłoże. Istnieje w każdym razie w wyobraźni
indywidualistycznego nacjonalisty, można więc sobie coś takiego
wyobrazić, to zaś, co można sobie wyobrazić, zasadniczo może
istnieć. Są zresztą takie chwile (na ogół, chwile nieszczęść) w
dziejach społeczeństw, w których te zbliżają się do
nacjonalistycznego ideału: są stosunkowo jednomyślnymi
zbiorowościami.
Koncesja
ta jednak niczego nie zmienia. Nie możemy bowiem znaleźć żadnej
odpowiedzi, ani twierdzącej, ani przeczącej, na pytanie, czy istnieje
naród-całość, owo coś więcej niż całość złożona z
poszczególnych osobników. Żeby bowiem znaleźć odpowiedź na to
pytanie, trzeba wiedzieć, o co pytamy, to znaczy znać kryteria, które
ma spełniać całość, by być „czymś więcej” niż zwykłą
całością. Kryteriów takich nie znamy jednak, lecz nie dlatego, że nie
starcza nam pomyślunku lub rzeczywistość jest bogatsza niż każdy
pomyślunek, lecz dlatego, że nie ma tu co znać. Owym „coś
więcej” jest bowiem to, co się komu spodoba za coś więcej
uznać, a raczej jest nim to, co się komu podoba wzniośle odczuwać
jako coś więcej. Możemy więc poznać co najwyżej upodobania
nacjonalistów, nie zaś to, czy są na świecie ich całościowe narody.
Różni nacjonaliści kierują się jednak różnymi upodobaniami, oczekując
od ludności „czegoś więcej”, jeśli ma być narodem. My zaś
nie mamy sposobu wyboru tych upodobań: możemy co najwyżej kierować
się własnymi upodobaniami co do upodobań, które dyktują nacjonalistom
ich holistyczne „pojęcia” narodu. I na tym koniec.
TYLKO
MIT Zbiorę
wyniki tych rozważań. Rozróżniłem subiektywne i obiektywne pojęcie
narodu. Okazało się, że pojęcia subiektywnego, choć piszą o nim w
encyklopediach i uczą w akademiach, nie ma (bo albo pracuje na
jałowym biegu, albo jest nieadekwatne), nie ma więc tego, co by mu
odpowiadało - subiektywnie rozumianego narodu. Co do obiektywnego
natomiast pojęcia narodu, okazało się, że ma dwie odmiany: treściwą
indywidualistyczną i beztreściwą holistyczną. Treściom
tego pierwszego pojęcia nic jednak rzeczywistego nie odpowiada -
odpowiada mu tylko byt wyobrażony; a pojęcie holistyczne nie ma
treści, skoro nie wiadomo, na czym miałby polegać przedmiot tego
pojęcia.
A
tymczasem trudno spędzić dzień, by nie słyszeć o narodzie. Gdy chodzi
o potoczny „naród” - zwyczajowe słowo o skromnej
empirycznej treści - wiadomo, o co chodzi. Gdy zaś chodzi o „naród”
doktrynerów, wiadomo - jeśli moje argumenty są poprawne - że o nic
rzeczywistego nie chodzi. Wiadomo zarazem, że ów nieistniejący
byt, naród doktrynerów, służy wielkiej masie ludzkich interesów:
budzi sugestywne wyobrażenia, mobilizuje do walki, ogniskuje oddanie
i nienawiść, rodzi iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa jednych i
rzeczywiste poczucie zagrożenia innych. Wiadomo zatem, że chodzi o
coś nader rzeczywistego.
Instytucja
społeczna, na którą składają się następujące rzeczy: słowa
pozbawione realnych odpowiedników, lecz sprzyjające wytwarzaniu i
rozpowszechnianiu zbiorowych wyobrażeń, które budzą emocje
i pobudzają do bezrefleksyjnego działania - instytucja
taka nosi miano mitologii.
Mitologia,
która mnie tu zajmowała, ma na ołtarzu naród, toteż zasługuje na
miano mitologii nacjonalistów. (Osobnej uwagi wymaga
sprzężenie tej mitologii z mitologiami religijnymi, sprawiające
wrażenie związku koniecznego.)
KRÓTKO
O PRZYSZŁOŚCI
Mitologia
żyje dopóty, dopóki ma wyznawców. Ma zaś wyznawców dopóty, dopóki
przysparza jakichś dóbr. Wiele tymczasem wskazuje na to, że w
dzisiejszym świecie działanie z użyciem nacjonalizmu daje bilans
niekorzystny - niesie więcej strat niż zysków.
Ziemia
zmalała i na naszych oczach maleje, a na malejącej Ziemi mieszka
rosnąca na naszych oczach liczba ludzi. Oto świat nieodległej
przyszłości: ludzie wędrują bez zasadniczych przeszkód po całej Ziemi
w pogoni za dobrami należącymi do wspólnej puli dóbr. Do wspólnej
puli należą też przekonania i narzędzia niezbędne w tym świecie do
pomyślnego życia; przekonania i narzędzia regionalne stanowią
cywilizacyjnie i społecznie marginalny folklor. Wszyscy są
emigrantami i zarazem nikt nie jest emigrantem, wszędzie bowiem jest
to samo. Konfliktów grożących temu światu, na czele z antagonizmem
między sytymi a głodnymi, żaden nacjonalizm nie rozwiąże, staje się
więc bezczynny, bo nie organizuje ani kooperacji, ani konkurencji.
W
roku 1970 i ponownie w roku 1990 pytano ludzi w różnych krajach, czy
czują się dumni, że są Belgami, Niemcami itd. Oto wyniki (podaję
procenty odpowiedzi twierdzących; w nawiasach występują wartości z
roku 1990): Belgowie - 70% (31%), Francuzi - 66% (35%), Niemcy - 38%
(17%), Włosi - 62% (40%), Holendrzy - 54% (23%), Polacy - brak danych
z 1970 roku (1990, 69%), Japończycy - brak danych z 1970 roku (1990,
29%) /5/.
Poczucie
dumy narodowej to rdzeń społecznie czynnego nacjonalizmu i zarazem
sprawdzian podatności na często intensywną i przenikającą bez mała
wszystkie treści społecznego przekazu propagandę nacjonalizmu.
Najmocniejsza jest następująca interpretacja danych, które
przedstawiłem: wskazują one na tendencję, a oczekiwania
związane z przyszłym rozwojem życia społecznego na Ziemi wskazują, że
jest to tendencja nieodwracalna.
Mitologia
nacjonalizmu jest więc w fazie schyłku. Warto jednak pamiętać o
słowach myśliciela: ”Idee, które się przeżyły, mogą długo
chodzić o kiju”/6/. O kiju, który jeszcze bije. Przypisy: /1/ Ernest Gellner, Narody i nacjonalizm, Warszawa 1991, s. 64. /2/ O różnych definicjach czy różnych koncepcjach narodu piszą encyklopedie, a podział na definicje subiektywne i obiektywne jest pospolity w literaturze przedmiotu. Zob. na przykład International Encyclopedia of the Social Sciences, New York 1968, vol. 11, hasła „Nation”, „Nationalism”; Routledge Encyclopedia of Philosophy, London - New York 1998, vol. 6, hasło „Nation and Nationalism”. /3/ Podaję nie bez powodu przykład Ślązaka. Od pewnego czasu bowiem występuje konflikt między tymi Ślązakami, którzy uważają, że Ślązacy są narodem, i domagają się od władz Polski uznania ich praw jako narodu, a tymi Polakami, którzy uważają, że o narodzie śląskim mowy być nie może. Że spór ten jest nierzeczowy (a inny, jak dowodzę w tym eseju, być nie może), dobrze widać w reportażu Aleksandry Klich „Nie ma narodu, może będzie”, i w towarzyszącej mu wypowiedzi historyka, który mówi doprawdy rozbrajająco: „Jeśli ktoś na Śląsku chce tworzyć odrębny naród, powinno mu się na to pozwolić”; zob. Gazeta Wyborcza, 23 - 24 czerwca 2001, ss. 12 - 13. /4/ Tak ponoć wyrażał ten pogląd Arystoteles. Dobre ogólne omówienie holizmu daje Encyklopedia katolicka, t. VI, Lublin 1993, ss. 1150 - 1151. /5/ Zob. Göran Therborn, Drogi do współczesnej Europy, Warszawa - Kraków 1998, s. 421. /6/ Aleksander Hercen, Rzeczy minione i rozmyślania, Warszawa 1952, t. III, s. 55.
|