[ Strona główna ]

RACJE

Numer 13

LUTY 2024


Ludwik Stomma

PAŃSTWO BEZ STOSÓW?



O tym, że Rzeczpospolita była państwem „bez stosów”, przykładem tolerancji dla całej Europy, powtarza się u nas na każdym kroku i uczy dzieci w szkołach. Rzeczywiście, w akcie konfederacji warszawskiej, uchwalonym 28 stycznia 1573 roku, czytamy:

A iż w Rzeczy Pospolitej naszej jest niezgoda niemała w sprawie religii chrześcijańskiej, zapobiegając temu, aby się z tej przyczyny między ludźmi rozterka jakaś szkodliwa nie wszczęła, którą po innych królestwach jaśnie widzimy, obiecujemy to sobie spólnie za nas i potomków naszych na wieczne czasy pod rygorem przysięgi, wiarą, poczciwością i sumieniem naszym, iż którzy jesteśmy dissidentes de religione, pokój między sobą zachować, a dla różnej wiary i odmiany w kościełach krwie nie przelewać ani się penować konfiskatą dóbr, poczciwością, więzieniem i wygnaniem, i zwierzchności żadnej ani urzędowi do takowego progressu żadnym sposobem nie pomagać”.

Była to rzeczywiście pierwsza tego rodzaju deklaracja w Europie, tym bardziej godna uznania, iż sformułowana w pół roku po francuskiej nocy św. Bartłomieja (24 sierpnia 1572 roku) i po będącym niejako jej zwieńczeniem dekrecie antyprotestanckim Karola IX (28 sierpnia 1572 roku). W czterdzieści lat po tym, kiedy w Niemczech próba porozumienia międzyreligijnego poniosła fiasko (Pasawa maj 1552 roku), co doprowadzić miało w 1618 roku do wybuchu katastrofalnej dla krajów niemieckich wojny trzydziestoletniej.

Kwestia w tym jednak, jak długo akt konfederacji warszawskiej był rzeczywiście przestrzegany. Za datę graniczną uznać tu można 20 kwietnia 1638 roku, kiedy to na podstawie wyroku trybunału senatorskiego król Władysław IV kazał zamknąć szkołę ariańską w Rakowie, drukarnie i świątynie braci polskich. Wprawdzie ekscesy antyprotestanckie zdarzały się i wcześniej, na przykład zbór krakowski zburzono w roku 1574, a potem znowu w latach 1587 i 1591, zbory lubelski i poznański zaś w 1614 roku Dopiero jednak sprawa rakowska zapoczątkowała lawinę (już kilka miesięcy później usunięto zbór helwecki z Wilna i napadnięto na duchownych ewangelickich), a co więcej doczekała się najoficjalniejszego uznania w uchwale sejmowej (1658 rok):

Iż jeśliby kto taki znalazł się, który by sektę tę ariańską w państwach naszych tak koronnych, jako i W. Ks. Lit. et provinciis eis annexis [i prowincjach przyłączonych – L.S.] śmiał i ważył się wyznawać, krzewić albo opowiadać, albo onej assertores protegere et favore [głosicieli wspomagać i otaczać życzliwością L.S.], takowy każdy wyżej mianowanemu statutowi podlegać ma i bez wszelakiej odwłoki przez starosty nasze, urzędy ich na gardle ma być karany, sub privatione capitaneatus a futurobis eis, tanquam pro poena perduellionis, forum [pod utratą urzędu, a ich wspólnikom pod grozą uznania za zdradę stanu, stawienie się L.S.] w trybunale naznaczam...”.

Jesteśmy już o lata świetlne od języka i ducha konfederacji warszawskiej. Tak więc od 28 stycznia 1573 roku do 20 kwietnia 1638 roku.

Sześćdziesiąt pięć lat i trzy miesiące. Tutaj porównania zagraniczne nie wypadają już dla nas tak zadowalająco. Wystarczy wspomnieć, że we Francji, pomawianej zawsze przez polską literaturę szlachecką o brak tolerancji, edykt nantejski dający protestantom prawa (a nawet gwarancje militarne), proklamowany przez Henryka IV 13 kwietnia 1598 roku, utrzymał pełnię mocy do 18 października 1685 roku, a więc przez osiemdziesiąt siedem lat. Nawet niedoskonałe (nazwaliśmy je wręcz fikcyjnymi) układy pasawskie zapobiegły faktycznie w Niemczech pastwieniu się nad protestantami przez tyle samo lat (1552–1618), co konfederacja warszawska w Rzeczypospolitej. Do kwestii prześladowań religijnych jeszcze powrócimy.

Stosy płonęły w Europie znacznie częściej nie dla innowierców, ale dla czarownic. Zakres polowań na nie był wprawdzie w Polsce skromniejszy niż we Francji, Szwajcarii, a przede wszystkim w Świętym Cesarstwie Rzymskim (łącznie około 75% takich przypadków w Europie), ale zdecydowanie najwyższy pośród krajów Europy Środkowej, wyższy niż w Wielkiej Brytanii i całej Skandynawii razem wziętych. Dokładnej liczby ofiar nie da się ustalić. Większość uczonych zachodnich szacuje ją na mniej więcej 10 tysięcy. Bohdan Baranowski uważa jednak takie dane za zawyżone. Odpowiada mu na to w Polowaniu na czarownice w Europie wczesnonowożytnej Brian P. Levack, że nawet gdyby co jest mało prawdopodobne – liczba ta zawyżona była dwukrotnie, to i tak „Polsce nie przysługuje status peryferyjnego i niechętnego uczestnika europejskiego polowania na czarownice”. Z tym że była Rzeczpospolita „uczestnikiem spóźnionym”. O ile szczytowe nasilenie procesów przypadało w krajach zachodnich na lata 1580–1650, to w Polsce można było mówić o masowości tego zjawiska dopiero od roku 1650, a apogeum osiągnęło między rokiem 1675 a 1725, czyli już w czasach, kiedy na Zachodzie stosy wygasały lub były jedynie wspomnieniem.

W Polsce przede wszystkim sądy miejskie, a więc świeckie, skazywały czarownice na śmierć. Wprawdzie uchwała sejmu z roku 1543 powierzała walkę z zagrożeniem czarami jurysdykcji kościelnej, pozostawało to jednak, pomimo protestów niektórych biskupów, martwą literą. Pogarszało to dodatkowo sytuację oskarżonych, gdyż sądy miejskie nie przyjmowały przedstawionych dowodów niewinności, odmawiały im obrony i stosowały tortury praktycznie bez ograniczeń, co w sądach kościelnych, przestrzegających procedury inkwizycyjnej, było przeważnie niedopuszczalne.

Za ostatni proces czarownic, zakończony spaleniem na stosie czternastu kobiet, uchodzi ten odbyty w Doruchowie, w ziemi wieluńskiej, w roku 1775. Miał się on toczyć (niektórzy historycy podważają najważniejszą z relacji) z prywatnej inicjatywy dziedzica wsi, który nie zaczekał na zatwierdzenie wyroku przez króla.

Do pojedynczych egzekucji dochodziło i później (m.in. utopiono Kaszubkę Krystynę Ceynowę w nadmorskich Chałupach w roku 1836), miały one już jednak charakter samosądów. W pełnym majestacie prawa palono czarownice w Polsce właśnie do roku 1775, kiedy to sejm (pod wpływem wypadków doruchowskich) zabronił wykonywania kary śmierci i stosowania tortur w procesach o czary. Dla porównania, ostatni proces czarownicy Jane Wenham w Anglii (Hertfordshire) odbył się w 1712 roku i zakończył uniewinnieniem (ostatni wyrok skazujący zapadł przeciw Alice Molland w Exeter, w roku 1684). W Szkocji ostatnią czarownicę (Janet Horn, z hrabstwa Rosshire) spalono w roku 1727, w Norwegii w 1680, w Hiszpanii w 1614 (sic!), w Holandii w 1600, na Węgrzech w 1729.

Rzeczpospolita dzierży więc, w skali ogólnoeuropejskiej, smutny rekord utrzymywania tej krwawej procedury.

Nie inaczej było w przypadku schizmatyków. Teoretycznie może się tu Polska pochwalić stosunkowo małą liczbą uśmierconych, bez wątpienia nieporównywalnie mniejszą niż np. w Niemczech, Hiszpanii czy Francji. Cóż z tego, jeśli najgłośniejszy bodaj polski mord sądowy na protestantach miał miejsce w Toruniu, w roku 1724.

Rzecz zaczęła się od mało znaczącego, wydawałoby się, incydentu. Dnia 16 lipca, z okazji święta Matki Boskiej z Góry Karmel (od 1726 roku Matki Boskiej Szkaplerznej), odbywała się katolicka procesja. Jeden z przechodzących protestantów nie zdjął czapki przed feretronami. Uczniowie jezuiccy zerwali mu ją więc siłą, a przy okazji pobili dotkliwie kilkunastu innowierców. W rewanżu grupa luteranów wdarła się do kolegium jezuickiego, zdemolowała kilka pomieszczeń i – według zeznań kleryków – „znieważyła obraz maryjny”. Doszło przy tym oczywiście do bójki, z której obie strony wyniosły sporo guzów, nie było natomiast ani zabitych, ani poważnie rannych. Sejm interpelowany w tej sprawie z góry (sic!) zatwierdził werdykt sądu kanclerskiego. Ten zaś wydał wyrok niebywale stronniczy i drakoński. Dnia 7 grudnia, na rynku toruńskim, ścięto protestanckiego burmistrza J.G. Roessnera, który w zamieszkach udziału nie brał, i dziewięciu mieszczan, jego współwyznawców. Niektórzy historycy widzą w tym prowokację Augusta II Mocnego, który pokazując światu polski fanatyzm, chciał w ten sposób usprawiedliwić wzmocnienie swojej władzy.

Bardzo charakterystyczna to interpretacja. Każda ciemna karta w dziejach Polski znajduje podobne wytłumaczenie. Jedwabne to prowokacja niemiecka, pogrom kielecki – komunistyczna etc. Karta zaś rzeczywiście była ciemna.

We Francji ostatnie podobne okrucieństwa na tle religijnym miały miejsce w latach 1704–1705, ale doszło do nich w warunkach wojny domowej (powstanie kamizardów). I wtedy już jednak poddającym się partyzantom darowano karę, a nawet gwarantowano wolność kultu, pod warunkiem, że nie będzie publiczny.

Słynna sprawa protestanckiej rodziny Calasów, zakończona haniebnym wyrokiem, miała wprawdzie miejsce w Tuluzie trzydzieści siedem lat po Toruniu, nie może tu być jednak żadnego porównania. Po pierwsze Jean Calas skazany został w poszlakowym procesie kryminalnym o dzieciobójstwo i jego wyznanie tylko w części dotyczącej rzekomych motywów (choć i to jest oczywiście zbrodnią sadową) zadecydowało o sentencji. Po drugie – w wyniku protestów Woltera został on pośmiertnie zrehabilitowany, a jego żona uwolniona, podjęta z honorami w Paryżu i w Wersalu (przyjęła ją sama królowa, nasza rodaczka, Maria Leszczyńska), doczekała się też sowitego zadośćuczynienia. Dodajmy, że przy całym swoim polemicznym i pisarskim talencie Wolter nic by nie zdziałał, gdyby nie to, że sprzyjał mu duch epoki. Myśliciel ten nie walczył sam przeciw wszystkim, lecz wyrażał wrażliwość i przekonania decydującej części społeczeństwa. Czy można sobie w najśmielszych marzeniach wyobrazić, że na warszawskim dworze Augusta III przyjęty zostałby i uhonorowany pokrzywdzony z powodów religijnych protestant?! Po roku 1573 wyprzedziła zapewne Rzeczpospolita, przez krótką chwilę, resztę Europy; w niecałe dwa wieki później była już jednak na jej szarym i niesławnym końcu.

A przecież nie wspomnieliśmy jeszcze o tych, którym nie przysługiwało nawet miano „innowierców”, „protestantów” czy choćby „schizmatyków”. Oskarżenia Żydów o mordy rytualne czy też o profanowanie hostii, powtarzające się jak refren od początków XV wieku, pleniły się w najlepsze i w szczytowych latach krótkiego polskiego intermedium tolerancji.

Hanna Węgrzynek pisze słowa, które mogłyby się wydawać paradoksem:

Jak zdają się świadczyć zachowane relacje, największa liczba oskarżeń o popełnianie zbrodni rytualnych miała miejsce u schyłku XVI wieku, w latach 1590–1599”.

I tak na przykład w 1598 roku Trybunał Korony w Lublinie potwierdził wyrok grodzkiego sądu mielnickiego w procesie Żydów oskarżonych o porwanie i zabicie chrześcijańskiego dziecka ze Świniar. Pięciu Żydów skazanych zostało na karę śmierci. Ocalał tylko nieletni chłopak imieniem Mosze, który zdążył się przechrzcić.

Pisze dalej Węgrzynek:

Wyczerpujące źródła dotyczące zamordowania czteroletniego chłopca ze Świniar pozwalają na poznanie mechanizmu powstawania oskarżeń rytualnych. Rzekomej zbrodni dokonano we wsi, której właścicielem był Istvan Pete, a dzierżawił szlachcic Skowieski. We wspomnianej wsi znajdowała się karczma, którą arendowali Żydzi. Zachowane relacje wskazują na istnienie konfliktu pomiędzy dzierżawcą wsi, Skowieskim, a żydowskimi karczmarzami. Natomiast tych ostatnich łączyły dobre stosunki z właścicielem dóbr. Zostali oni zobowiązani przez Istvana Pete’go do przekazywania informacji na temat nadużyć i niegospodarności, jakich dopuszczali się jego dzierżawcy. Wiadomo również, Skowieski był zadłużony u karczmarzy żydowskich na sumę tysiąca złotych polskich, co stanowiło wówczas niebagatelną kwotę. Okoliczności, w jakich znaleziono ciało dziecka, jak również pierwsze oględziny pozwalają przypuszczać, że zbłądziło ono na bagnach i tam stało się ofiarą dzikich zwierząt. Słeszkowski [S. Słeszkowski, Odkrycie Zdrad Złośliwych y straszliwych Zamysłów Żydowskich, Brunsberga 1621 roku – L.S.] cytuje wypowiedzi mieszkańców wsi na ten temat: «Abo cię wilcy, abo psi, w trzcinie wlokąc, tak haniebnie poszarpali». Dopiero później podejrzenie padło na Żydów. Okoliczni szlachcice, którzy przybyli obejrzeć zwłoki dziecka, mieli stwierdzić: «pełne nasze uszy, że dziecię zamordował Marek Żyd». Karczmarza uwięził Skowieski, on też wniósł oskarżenie”.

Fakt, że cała sprawa była najprawdopodobniej wynikiem perfidnej intrygi zadłużonego Skowieskiego, a wiele innych egzekucji Żydów miało podobną genezę, niczego merytorycznie nie zmienia. Wiedział on bowiem, że może liczyć na sądy z ich kościelnymi doradcami, które rozpatrywały już sprawę nie pod kątem stosunków sąsiedzko-ekonomicznych, ale w imię religii i rasy.

Oddajmy jeszcze głos Czarnej legendzie Żydów (Warszawa 1995):

Z zachowanych relacji wynika, że w drugim dziesięcioleciu XVII wieku Żydom wytoczono minimum pięć procesów w związku z oskarżeniami o popełnienie morderstwa rytualnego, w wyniku których domniemani sprawcy zostali straceni (Szydłów – 1610, Mława – 1615, Sielce – 1617, Sochaczew 1617, Łowicz 1619). W czterech przypadkach wiadomo, jaki wymiar kary otrzymali skazańcy. W relacji Miczyńskiego [S. Miczyński, Zwierciadło Korony polskiej urazy ciężkie i utrapienia wielkie, które ponosi od Żydów, wyrażające, Kraków 1618 – L.S.] wszyscy Żydzi ze Staszowa i Szydłowa posądzeni w 1610 roku o zamordowanie dziecka skazani zostali na poćwiartowanie. Córki głównego oskarżonego ochrzczono, ich dobra sprzedano, a za uzyskane pieniądze wybudowano wieżę kościelną. Miczyński sugeruje, że cała gmina szydłowska, jakkolwiek na krótki okres, musiała opuścić miasto. Natomiast dwóch Żydów obwinionych o zabicie dziecka w Sielcach koło Łukowa zostało ściętych. Rzekomego sprawcę zbrodni popełnionej w Łowiczu w 1619 spalono na stosie. Spośród dwóch Żydów posądzonych o zabójstwo dziecka w Sochaczewie jednego spalono, a jego współtowarzyszowi udało się uciec”.

Dodajmy, że wspomniany Sebastian Miczyński, profesor astronomii na Akademii Krakowskiej, przyjaciel możnej rodziny Zborowskich, tak dalece zapędził się w swoim zbożnym dziele podjudzania przeciwko Żydom, że Zygmunt III Waza, skądinąd bardzo odległy od wspaniałomyślnej tolerancji, zakazał drukowania i wydawania Zwierciadła. Urzędy królewskie nie podważały rzecz jasna w najmniejszej mierze ideowej i religijnej zawartości książki. Chodziło o to, że pod jej wpływem wywoływane były tumulty...

Jeżeli Rzeczpospolita była „państwem bez stosów”, to na czym smażyli się np. Żydzi z Łowicza i Sochaczewa albo czarownice z Lublina? Było to normalne w tamtych czasach. Z uwzględnieniem pewnego przesunięcia czasowego w przypadku Polski, możemy powiedzieć: tak, było to normalne. Niewiele lub wcale nie różniliśmy się pod tym względem od innych. Ale przecież o tym właśnie mowa. Nie nurzajmy się w przyjemnym wspominaniu „państwa bez stosów”, gdyż takiego państwa w Europie nie było, a jeśli już znajdzie jakiś wyjątek, to na pewno Rzeczpospolita nim nie będzie.







Racje - strona główna
Strona "Sapere Aude"